I już po świętach.
W dzieciństwie nie potrafiłam pojąć, dlaczego moja mama tak denerwuje się przy okazji Świąt, przed wyjściem na czyjeś urodziny, wyjazdem na wesele... Zestresowana, przeszkadzała jej nawet muzyka włączona dla relaksu przez tatę. Teraz już rozumiem, bo... mam tak samo. Słowa rodzicielki: "Zobaczysz, kiedy sama będziesz mamą" nabrały mocy. Najsilniej wybrzmiały gdzieś z tyłu głowy (sprawiając, że się ocknęłam, a powielanie schematów behawioralnych stanęło w pełnym świetle), gdy jechaliśmy na ślub mojej kuzynki. Trzeba było zapakować prezent, przygotować swoje ubranie (dzień wcześniej wszywałam nowy zamek w sukienkę), ubranie dziecka, poinstruować męża, który krawat będzie pasował, zjeść, nakarmić synka, ogarnąć torbę z jego rzeczami (i plan, kiedy go nakarmić w samochodzie i gdzie po drodze znaleźć miejsce, by ktoś słoiczek z posiłkiem podgrzał), ogarnąć torbę z pakunkami, własną torebkę... W przerwie (tfu! raczej w międzyczasie) zrobić sobie makijaż... W efekcie kiedy ja byłam gotowa (i synek), mąż dopiero zakładał koszulę. Dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Bo "pilnował dziecka". (Jako ilustrację polecam grafikę: TUTAJ.) W takich momentach kobieta naprawdę może pomyśleć o sobie jako o Superbohaterce. Zmęczonej Superbohaterce... Dopiero teraz uświadamiam sobie, ile na głowie miała moja mama. Chęć przygotowania wszystkiego, zapięcia na ostatni guzik, przypilnowania, by każdy był gotowy (i to gotowy na czas!)... mnóstwo pracy i nerwów. Nerwów, które nie oszczędziły mnie i przy okazji tegorocznej Wielkanocy...
Mąż stwierdził, że wolałby nie mieć "idealnego" nakrycia stołu, "idealnej" bielu obrusu, "idealnie" wypucowanej podłogi, na którą nie może spaść jeden okruszek. Wolałby, żebym - zamiast co chwila zwracać dziecku uwagę lub jego samego ganić za nieprzygotowanie sztućców - cieszyła się chwilą. Śmiała z pokruszonej babki, siorbała herbatę (czasem właśnie taka smakuje najlepiej: sączona przez zęby ;)), brudziła palce i - zgodnie z tradycją Poniedziałku Wielkanocnego, na przykład - nie tyle olała moich mężczyzn wodą, co olała poplamiony czekoladą kołnierz koszuli synka. Spojrzałam na efekt mojej pracy - zastawiony stół, na którym, między innymi, leżała radośnie żółciutka serwetka z napisem "Enjoy the little things". Zaledwie dzień wcześniej, w Wielką Sobotę, piekłam wielkanocne babki w wersji mini, którymi chciałam obdarować najbliższych. Efekt? Tak przejęłam się tym, by wyglądały jak najlepiej, że zapomniałam o tej odrobinie szczęścia, którą miało mi dać obdarowanie nimi kogoś... Hasło z serwetki - idealnie komponującej się z babkami (w końcu były one "little things" ;)) - zagrało ze słowami męża. W istocie... Powinnyśmy się cieszyć chwilą, małymi rzeczami: na przykład uśmiechem dziecka, delikatnym dotykiem jego dłoni, gdy głaszcze cię po głowie, zapachem świeżych kwiatów, aromatem świeżo zaparzonej kawy... Powinnyśmy nosić radość i spokój w sercu niezależnie od daty: czy to będzie Wielkanoc, czy dzień roboczy - nie ważne! Miejmy w sobie miłość ZAWSZE.
Przy świątecznym śniadaniu mąż wziął synka na kolana. Wtem obficie maźnięte majonezem jajo wylądowało wprost na koszuli malca, ześlizgując się po niej jak na kreskówkach. Spojrzałam, zamilkłam i... wybuchnęłam śmiechem. Śmialiśmy się we trójkę, szczęśliwi, że jesteśmy razem. Dla takich momentów watro żyć.
Chyba najpiękniejsze zdjęcia "wielkanocne" jakie ostatnio widziałam...Nawet u mnie nie było tak ładnie, hehe ;)
OdpowiedzUsuńCiesz się małymi rzeczami, o tak. Ja zauważyłam, że działa to też w zniekształconej wersji - jakby niektóre osoby wyznawały zasadę "przejmuj się małymi rzeczami". Czyli tym, co nie jest życiem - pogniecione ubranie, kurz czy okruchy, jakiś bałagan...To smutne, to skupienie na takich hmmm...duperelach! Sami siebie zaganiamy w klatki społecznych oczekiwań, nakazów rodzinnych, tego co "wypada", a co "nie wypada". Wypada, żeby miło i aby była miłość, a nie udekorowane pudełko, w których hula zimny wicher nerwów.
U mnie był żółty obrus z zagnieceniami, a drzwi otworzyłam bez makijażu i w papilotach ;) Ale było fajnie. Bez spinki :)
No właśnie: to straszne, że nas te duperele zajmują i zawracają głowę... Lubię mieć porządek i czysto - wtedy czuję się odprężona (kiedy mogę usiąść i zobaczyć, że wszystko jest na swoim miejscu i czyste). Ale nie wiem, na ile nie jest to "lekarstwo" mojej psychiki na jakieś nieuświadomione problemy... Może drzemie we mnie potrzeba porządkowania czegoś? Nie wiem, jeśli nie życia samego w sobie (wpływania na nie, bo wciąż jestem za mało asertywna i to mnie drażni niemal od zawsze), to może właśnie mieszkania? Taki substytut... A potem łapię się na tym, że przecież równo ułożone książki nie zapewnią mi szczęścia, a synek - który je potem próbuje poukładać dokładnie tak, jak były (ma dopiero 1,5 roku!) z maksymalnie skupioną minką - zasługuje na więcej... Nie można dać się zwariować. Image i PR ważna rzecz, ale bez przesady - jeśli nie idą za nimi głębsze wartości, jeśli robimy coś tylko na pokaz nic nie będziemy z tego mieli. Lepiej w podziurawionych dżinsach objechać świat dookoła, niż w wyprasowanym garniturze marszczyć brwi przed ekranem komputera.
UsuńMyślę, że dużo prawdy jest w tym, że atakujemy i staramy się uporządkować, nagiąć to, co "zewnętrzne", choć coś nas gryzie "wewnętrznie". Może to ten mechanizm przeniesienia? Albo symboliczne porządkowanie przestrzeni, która ma odzwierciedlać to, co jest w środku nas?
Usuń"Mechanizm przeniesienia" - to chyba to...
UsuńPięknie to wszystko ujęłaś :) W paru zdaniach maiłam wrażenie, że czytam o sobie ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię ciepło i wiosennie :)
I ja Cię pozdrawiam ciepło, Bratnia Duszo :)
UsuńTaaaa i to jest kobieca codzienność. Jako że mamy ogarnąć wszystko, robić kilka rzeczy na raz, planować i przygotowywać, mało już zostaje chwil na cokolwiek innego. Mężczyźni za to rządzą światem - jak to możliwe?
OdpowiedzUsuń:)
świetny post!
No właśnie - jak to jest? :P
Usuń