Za oknem pada deszcz. Szaro, buro, chłodno... Otulam się swetrem, korzystam z okazji, gdy podbiega synek i przyciągam go do siebie, tulę... Chłonę ciepło jego ciałka, zapijam kawą (już stygnącą) i tęsknie zerkam w kierunku wiosennych fotografii złapanych w internetową sieć...
Wtem otrzeźwiający policzek:
Przypomniałam sobie pewne popołudnie, kiedy wyszliśmy z dziadkami do sklepu. Na dworze padał deszcz, babcia zatrzymała się, by opatulić moją siostrę dokładniej przy szyi... Tymczasem ja pognałam z dziadkiem przed siebie.
- Parasol! - krzyknęła za nami babcia.
- Ale jest tak fajnie! - krzyknęłam, łapiąc krople we włosy.
- Nie potrzebujemy parasolki! - okrzyknął dziadek żonie, która (jak podejrzewam, słysząc echo jej napomnień), kręciła głową, niekontenta.
A ja podrzucałam kolana w górę, kołysałam się na boki i śmiałam z łysego dziadka, któremu deszcz całkowicie zmoczył skórę na głowie. A dziadek śmiał się ze mną...*
Uśmiechnęłam się na tamto wspomnienie. Mimowolnie spojrzałam na okno (refleksyjny nastrój zazwyczaj każe mi, nie wiedzieć czemu, podnieść głowę i skierować ją ku światłu); mój wzrok padł na krzaczek zroszonego wodą mirtu, który stał na parapecie. Zaledwie chwilę wcześniej zrobiłam mu w wannie prysznic, by nacieszył się wilgocią. Mirt też lubi wiosenny deszcz.
A jeśli sytuacja się nie zmieni, już wieczorem...
* Informacja dla zatroskanych: po naszej "szalonej" wyprawie nie chorowałam, nie miałam nawet kataru. Jakby endorfiny nie dopuściły do żadnej infekcji...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz