Chłopaki nie płaczą, chłopaki są twarde. Silne, mocne, macho. Żadne tam babskie udelikatnienie, żadnych róży, fioletów, żadnego fiu-bździu w głowie. Tylko poważne tematy. Lalki? O zgrozo, tylko samochody. Ewentualnie sprzęt elektroniczny, piłka nożna albo inne sporty. Humanistyka? Wolne żarty! Co najwyżej 3 z polaka, przecież i tak będzie zdawać na politechnikę...
Lolek bardzo lubił lalkę. I tak się zaczęło... (zerknij TUTAJ)
Niedawno sieć obiegł filmik "Like a girl" udostępniony przez Always. Poproszono dorosłych, by pokazali, co znaczy dla nich "biec jak dziewczyna". Efekt? Zobacz TUTAJ.
Jestem dzieckiem i nie znam stereotypów. Jestem dzieckiem i jeszcze nie wtłoczyli we mnie, jaka powinnam być, jakiej się mnie oczekuje. Jestem dziewczyną, biegam najszybciej, jak potrafię...
Lolek bardzo lubił lalkę. I tak się zaczęło... (zerknij TUTAJ)
Niedawno sieć obiegł filmik "Like a girl" udostępniony przez Always. Poproszono dorosłych, by pokazali, co znaczy dla nich "biec jak dziewczyna". Efekt? Zobacz TUTAJ.
Jestem dzieckiem i nie znam stereotypów. Jestem dzieckiem i jeszcze nie wtłoczyli we mnie, jaka powinnam być, jakiej się mnie oczekuje. Jestem dziewczyną, biegam najszybciej, jak potrafię...
Kobiety: słaba płeć, mają prawo płakać (byłoby dziwne, gdyby tego nie robiły), beczeć na komediach romantycznych i nie tylko (musielibyście mnie zobaczyć w odpowiedniej fazie cyklu, gdy smarkam w chusteczkę nawet na reklamach ;)), krzyczeć na widok małego robaka, robić tragedię ze złamanego paznokcia, nie myśleć racjonalnie, wciąż gadać, gadać, gadać...
Tyle stereotypy. Stereo-typy. Stereo. Typy. Typy osobowości, typy człowieka, typy płci, które - jak stereo - powtarzane są w kółko kilka razy, w zapętleniu, aż ich echo zadźwięczy w odpowiednio głębokich partiach mózgu. Obrazy uproszczone, nieprawdziwe, zakłamane.
Kobiety nie są słabe. Małe dziewczynki chcą biec jak najszybciej. Więcej: biegną najszybciej, jak potrafią. Biegną, a więc działają. Pozwólmy im na to, wspierajmy je.
A chłopcy?
Dużo mówi się o kobietach, walczy o ich prawa, swoją drogą słusznie. W dobie przeformułowywania ról społecznych, warto jednak pochylić się nad obiema płciami. Nie tylko kobiety padły ofiarą wielu wieków wmawiania im, jakie powinny być, jakie role powinny odgrywać. To samo dotyczy mężczyzn. Dzisiaj kobieta może być rekinem biznesu. Dzisiaj mężczyzna może być kogutem domowym. Oboje szczęśliwi. Dlaczego niektórych to dziwi? Dlaczego, skoro świat pozwolił nam się realizować, dał tyle możliwości?
Być może życie stereotypami jest bezpieczne. Znam schemat, testowany był tyle razy... To nic, że czasami testy wypadały blado (by nie rzecz: nieciekawie). Wiem, nie muszę kombinować, nie muszę wchodzić na nieznany grunt, nie muszę być pod ostrzałem innych. To w gruncie rzeczy wygodne. Robię to, czego ode mnie oczekuje społeczeństwo. Czego ode mnie oczekuje jakaś niewidzialna odgórna instancja (przez Freuda zwana Kulturą, przez innych jeszcze inaczej). Takie zmasowane SuperEgo, które mówi mi: tak nie możesz, na to nie pozwala protokół, to nie mieści się w naszych wyobrażeniach.
Wiecie co? Momentami mam te wyobrażenia bardzo głęboko!
Urodziłam syna, więc bliskie mi feministyczne tematy niejako omijają moje dziecko. Co nie znaczy, że chłopca wychowuje się prościej.
Ile razy słyszałam: różowy? W życiu! (reakcja mojego małżonka na spodenki w kolorze lila) Ścinałaś mu już włosy? To szybko, żeby nie wyglądał jak dziewczynka! Takie spodnie? Włóż mu normalne! (reakcja na dopasowane legginsy) czy wreszcie kierowane do mojego dziecka: "Nie płacz! Chłopaki nie płaczą"!
Różowy też jest dla chłopca. W niektórych kręgach to właśnie ten kolor otula chrzczone niemowlę płci męskiej: różowy od wymieszanych wody i krwi Chrystusa... (Błękitny przynależy wówczas do dziewczynek: od błękitu sukni Matki Boskiej.) Współcześnie mamy zresztą tyle możliwych odcieni i różu, i fioletu, że - doprawdy! - można wybrać odcienie pasujące i do naszego dziecka, niezależnie od płci. Oczywiście, komuś może ten kolor zwyczajnie nie odpowiadać. I dobrze, niech nie odpowiada. Ale nie mówmy innym, jak powinni żyć, jak powinni myśleć. Żaden kolor nie jest w stanie sprawić, że jakiś człowiek będzie mniej wartościowy. To TYLKO kolor, nie mówi nic o tym, kim rzeczywiście jesteśmy. Oczywiście, może dopełniać nasz wizerunek i - zakładany z rozmysłem, pewną symboliką za nim się kryjącą - znaczyć, ale nie przeceniajmy jego roli w przypadku dzieci: dzieci nie myślą kategoriami "różowy dla dziewczynek, niebieski dla chłopców". Przykład? Mój synek najlepiej bawi się w piaskownicy różowymi (sic!) zabawkami. Różowe wiaderko + różowa chochla do zupy + piasek = gotowanie zupy przez moje dziecko. W pierwszym momencie czułam wewnętrzny opór przed tym obrazkiem; chciałam skarcić syna i kazać zwrócić mu zabawki dziewczynce, od której je pożyczył. Po sekundzie, na szczęście, przyszło opamiętanie. Jak stereotypy są w nas mocno zakorzenione! Czy moje dziecko nie może bawić się w gotowanie z pomocą naprawdę poręcznej (i kształtem, i rozmiarem) chochelki? Czy mam mu wyrywać to wiaderko tylko dlatego, że jest różowe? Wreszcie: czy to sprawi, że mój syn będzie niemęski?
Mój siostrzeniec ma piękne loki. Uwielbiam owijać je na palcu, kiedy mi na to pozwoli. Wygląda jak aniołek. Kiedy urodził się mój syn i kuzyni zaczęli się spotykać, czyt. bywać na tych samych imprezach rodzinnych, nie uciekli od porównań. A ile ten ma ząbków, a ile tamten... Kiedy ten zaczął chodzić, bo ten drugi już próbuje... A kiedy to, a kiedy tamto... Nie lubię brać udziału w wyścigu szczurów. Nie lubię, kiedy włącza się w niego moje dziecko. Co z tego, że przy nabywaniu niemal wszystkich umiejętności wyszczególnionych w książeczce zdrowia wyprzedzał termin o ok. miesiąc. Jasne, byłam (wciąż jestem!) dumna. Ale byłabym i wtedy, gdyby zrobił to w terminie albo nawet nieco później. Bez pośpiechu, na wszystko przyjdzie czas. Nie stanęło na porównywaniu umiejętności. Gdy tylko synkowi zaczęły gęstnieć włosy, usłyszałam: "Ale ten twój siostrzeniec ma długie włosy! Wygląda jak dziewczynka! Swojemu synkowi koniecznie musisz obciąć! Już ma za długie!" Postukałam się w głowę. Włosy przycięłam, w swoim czasie: szło lato, synkowi pocił się kark a mokre kosmyki - jak sądzę - przeszkadzały. To było takie naturalne dla mnie, że - po prostu - chcę mu pomóc, że daję mu pewnego rodzaju ulgę. Reakcja? "Oooo, obcięliście go! No nareszcie! Nie może wyglądać jak dziewczynka przecież..." Najbardziej zdziwiły mnie jednak słowa: "Możecie nawet krócej go obciąć. Bo jeszcze długie ma. Żeby go z dziewczynką nie pomylili!" Dopytując (zaintrygowana i w szoku), dowiedziałam się, że jak będzie miał włoski na kilka milimetrów, będzie wyglądał jak facet. "Chwila!" - rzuciłam, zatrzymując się w tym biegu. "On ma dopiero niespełna 1,5 roku!"
Nikomu nie mówię, jak powinien się obcinać, jaką fryzurę ma nosić. Mogę doradzić, mogę ocenić wedle własnego gustu, ale nigdy nie będę upierała się przy swoim. Nie moje włosy: nie mój biznes. Ja sama od kilku lat lubię nosić się na krótko: jest mi wygodniej, lżej, szybciej się suszy, podobam się sobie. Mam rozumieć, że jestem mało kobieca? Długie (ani krótkie) włosy naprawdę nie są wyznacznikiem płci. Jedni są przyzwyczajeni do tych, inni do tamtych. Kwestia upodobania. A najlepszym dowodem na to, że chłopcom świetnie w długich włosach, jest Józio - mega synek Matki-Aparatki.
Lubię ubierać synka. W różne rzeczy. Polskich projektantów, z sieciówek, własnoręcznie przeze mnie wykonane... Eksperymentuję też z fasonami. Lubię spodnie luźne w kroku, dżinsy, legginsy, dopasowane rurki... Zdarza się, że mój syn nie podziela mojego entuzjazmu, wówczas staram się nie upierać przy swoim i go przebieram. Spodnie ciaśniejsze w kroku (czy z mocniejszego materiału) zakładam na specjalne wyjścia, kiedy wiem, że młodzian raczej nie będzie miał okazji biegać, skakać i szaleć i spodnie nie powinny go pić. Gdyby mu przeszkadzały: mam drugą parę na zmianę. Nic na siłę.
Kilka razy ubrałam go właśnie w takie dopasowane spodnie. Nie marudził, nie protestował, więc w duchu przybiłam sobie piątkę i z zadowoleniem dobrałam do dołu górę. Na imprezie rodzinnej usłyszałam jednak: "Co on to ma za spodnie? Ciasno mu przecież! Zmień mu, niewygodne ma!" - powtórzone kilka razy, do znudzenia. Jakby z nadzieją, że w końcu się ugnę, zmęczona i zniechęcona. A w życiu. W takich chwilach jeszcze silniej obstaję przy swoim. Obserwowałam synka, czy rzeczywiście mu wygodnie (na wypadek, gdybym nie miała racji). Nic niepokojącego nie zauważyłam, więc ignorowałam kolejne uwagi. Gdy po kilku dniach miało miejsce kolejne spotkanie, tym razem w warunkach bardziej "domowych", a więc i z luźniejszym "ałtliftem", usłyszałam: "Nooo! Nareszcie normalne spodnie! Tamte za ciasne miał!"
"Nie płacz, chłopaki nie płaczą!" rzucone w kierunku mojego dziecka. Wiem, że w dobrej wierze, że służące próbie uspokojenia go. Ale trzymam go przy piersi, tulę, ściskam w ramionach, szepcę: "No już, spokojnie, wszystko będzie dobrze..." Czy on potrzebuje zachęty rodzaju: "Chłopaki nie płaczą?" Niemowlę (a i starsze dziecko, do póki nie nauczy się w pełni artykułować swoje potrzeby) wszystko załatwia płaczem. Płacz zastępuje słowa, czasem niekontrolowane gesty. Jest sposobem mówienia, na razie jedynym znanym dziecku. Rzecz jasna trudno czasem z nim wytrzymać, bywa, że nie reaguje się na dziecięcy płacz w sposób, który byłby adekwatny (czyt. służący rzeczywiście zaspokojeniu danej potrzeby malca). Ale płacz jest też potrzebny i później. Do wyżalenia się, wyrzucenia z siebie złych emocji... Czasami tylko on pozostaje, by człowiek mógł choć na moment poczuć się lżej, wypuścić z siebie to, co negatywne, pozwolić, by spłynęło razem ze łzami... (Kiedy byłam w ciąży, miałam na tułowiu okropną wysypkę [ciążową, jak się okazało: taka "z niczego", "z ciąży" - można powiedzieć]; nie potrafiłam spać na leżąco, uporczywy świąd nie pozwalał normalnie funkcjonować, a lecznicze maści wyżerały mi skórę. Nakładałam je ze zwiniętym ręcznikiem między zębami, z mężem u boku, którego rękę zaciskałam, aż robiła się biała. Dosłownie wyłam z bólu... Tę samą opowieść zrelacjonowałam znajomej, która podwoziła mnie do szpitala na wizytę dermatologiczną - zapewne z grzeczności spytała, co mi dolega. Usłyszawszy, że płakałam z bólu, rzuciła: "Ale ty przecież nie możesz płakać! Musisz być silna dla dziecka!" Wtedy myślałam, że osunę się na fotelu samochodowym. Nie płakać? Ale jak, tak już w ogóle? Dlaczego mi się tego zabrania? Dlaczego, jeśli naprawdę BOLI, jeśli to nie tylko hormony [w ciąży przecież każda kobieta ma PRAWO płakać, ile się jej podoba!], ale coś poważniejszego? Mam to dusić, tłamsić w sobie w duchu idei Matki Polki? Poświęcić się dla idei... Tylko po co?) Próbowałam edukować towarzystwo, tłumaczyłam, dlaczego nie można tak mówić, dlaczego mój synek powinien wiedzieć, że może płakać, że ma do tego prawo. "Wiem, wiem. Tak sobie powiedziałem/powiedziałam", usłyszałam w odpowiedzi. Tylko że w wychowaniu dziecka nie ma miejsca na "tak sobie". Słowa ranią, słowa zostają z nami na dłużej. Jedna rzucona mimochodem uwaga może zagnieździć się gdzieś z tyłu głowy i - zapomniana, niezauważana - siać zniszczenie... Nierzadko musimy potem przerabiać słowa wypowiedziane w złości przez rodziców; niektóre, pozornie niewinne, niewielkiego kalibru, bolą jeszcze po latach. Przetrawić, przepracować... Można, ale to trudne... Czy nie lepiej zaoszczędzić takowych naszemu dziecku?
JeongMee Yoon, artystka z Południowej Korei, której "The Pink & Blue Project" obiegł niedawno sieć (zerknij TUTAJ), pokazała, jaki uproszczony świat współcześni rodzice proponują swoim dzieciom. Rzeczywistość sprowadzona do stereotypów, wyzbyta z kolorów pośrednich, z tą różnicą, że zamiast granicznych czerni i bieli, mamy różowy i niebieski - elementy tak zaciekle stawiane na dwóch różnych końcach wydarzenia "dzieciństwo", że trudno o surowszą i bardziej wyrazistą linię demarkacyjną.
Mój synek bawi się różowymi zabawkami. Mój synek tuli do piersi misia-dziewczynkę (tarmosząc jej różową kokardkę). Mój synek pomaga mi w sprzątaniu, latając za mną ze zmiotką. Mój synek przymierza moją opaskę do włosów i zadowolony, że udało mu się nałożyć ją na głowę, paraduje w niej po całym mieszkaniu. Mój synek udaje, że maluje paluszkiem rzęsy (kiedy ja swoje tuszuję przed lustrem). Mój synek nosi moje pierścionki, przegląda się w lustrze, lubi błyskotki.
Jednocześnie:
Mój synek uwielbia samochody; ma ich sporą kolekcję, dzień często zaczyna od onomatopei: "Brum, brum!" Mój synek buduje z klocków. Mój synek specjalizuje się w pracach inżynieryjnych: rozkłada samochody, piloty, przedmioty innego rodzaju... Mój synek zainteresowany jest wszelakim sprzętem elektronicznym. Mój synek uwielbia kopać piłkę, biegać za nią po boisku. Mój synek uwielbia zajmować się zabawkowym młotkiem. Mój synek, żywo zainteresowany tiulową spódniczką, zdecydowanie odmówił jej przymierzenia.
Mój synek jest po prostu zwyczajnym dzieckiem: interesuje się wszystkim, co go otacza. Nie rozumie podziału na "damskie" i "męskie", bo jest otwarty - otwarty i niewinny. Może być kimkolwiek chce (nawet bez Monte ;)), świat leży u jego stóp. Dopiero socjalizacja, to nieszczęsne wtłaczanie małego człowieka w naszą rzeczywistość, w taki nasz "obraz i podobieństwo", byśmy byli zadowoleni, ten świat porządkuje i nadaje mu etykietki. Jako rodzice bawimy się w Boga, wykorzystujemy swoją władzę. A potem dziwimy się, dlaczego dorośli (którzy jeszcze przed chwilą byli dziećmi) nie potrafią już tak autentycznie cieszyć się życiem jak kiedyś.
Problem w tym, że socjalizacja jest i będzie. Nie ucieknie od niej nawet najbardziej otwarty i świadomy rodzic. I prawidłowo. Bo socjalizacja to również głosy: "Nie wolno bić", "Przeproś, jeśli wyrządziłeś komuś krzywdę", "Uśmiechaj się, mówiąc <<Dzień dobry>>" itp. To zasady, które wpajamy dziecku po to, by potrafiło i mogło żyć w społeczeństwie dla dobra swojego i innych. Problemem, w zasadzie, nie jest sama socjalizacja a to, co w ramach niej przekazujemy pociechom. Czy chcemy, by rosły w zgodnie z sobą, niezależne, ale niekrzywdzące w tej niezależności innych, czy podporządkowane, takie "przynieś, wynieś, pozamiataj" (plus "dzieci i ryby głosu nie mają"), czasem utrzymywane nawet w wieku dorosłym, gdy rodzic uzależnia od siebie dziecko do takiego stopnia, że to nie jest w stanie rozwinąć skrzydła i opuścić dom rodzinny (nie tylko dosłownie, również - a może najczęściej - w przenośni).
Wiesz co, Rodzicu? Bądź sobie tym Bogiem dla dziecka, jeśli chcesz. Ale zanim to się stanie, odpowiedz sobie na pytanie, jakim Stwórcą chcesz być dla dziecka. Czy takim, który wymusza posłuszeństwo strachem, czy może raczej kochającym, dającym wolną wolę, ale ustalającym zdrowe granice, granice dające poczucie bezpieczeństwa? Czy dziecko ma się do Ciebie zwracać z bojaźni, czy może ma przychodzić do Ciebie z czystej potrzeby serca, z pragnienia, by zwyczajnie być blisko Ciebie?
Jakiemu Bogu Ty byś zaufał?
(Tylko pamiętaj: niezależnie od tego, co wybierzesz, kryzys wiary jest w pewnym momencie nieodzowny. Świadczy o rozwoju i dojrzewaniu.)
Mój synek bawi się różowymi zabawkami. Mój synek tuli do piersi misia-dziewczynkę (tarmosząc jej różową kokardkę). Mój synek pomaga mi w sprzątaniu, latając za mną ze zmiotką. Mój synek przymierza moją opaskę do włosów i zadowolony, że udało mu się nałożyć ją na głowę, paraduje w niej po całym mieszkaniu. Mój synek udaje, że maluje paluszkiem rzęsy (kiedy ja swoje tuszuję przed lustrem). Mój synek nosi moje pierścionki, przegląda się w lustrze, lubi błyskotki.
Jednocześnie:
Mój synek uwielbia samochody; ma ich sporą kolekcję, dzień często zaczyna od onomatopei: "Brum, brum!" Mój synek buduje z klocków. Mój synek specjalizuje się w pracach inżynieryjnych: rozkłada samochody, piloty, przedmioty innego rodzaju... Mój synek zainteresowany jest wszelakim sprzętem elektronicznym. Mój synek uwielbia kopać piłkę, biegać za nią po boisku. Mój synek uwielbia zajmować się zabawkowym młotkiem. Mój synek, żywo zainteresowany tiulową spódniczką, zdecydowanie odmówił jej przymierzenia.
Mój synek jest po prostu zwyczajnym dzieckiem: interesuje się wszystkim, co go otacza. Nie rozumie podziału na "damskie" i "męskie", bo jest otwarty - otwarty i niewinny. Może być kimkolwiek chce (nawet bez Monte ;)), świat leży u jego stóp. Dopiero socjalizacja, to nieszczęsne wtłaczanie małego człowieka w naszą rzeczywistość, w taki nasz "obraz i podobieństwo", byśmy byli zadowoleni, ten świat porządkuje i nadaje mu etykietki. Jako rodzice bawimy się w Boga, wykorzystujemy swoją władzę. A potem dziwimy się, dlaczego dorośli (którzy jeszcze przed chwilą byli dziećmi) nie potrafią już tak autentycznie cieszyć się życiem jak kiedyś.
Problem w tym, że socjalizacja jest i będzie. Nie ucieknie od niej nawet najbardziej otwarty i świadomy rodzic. I prawidłowo. Bo socjalizacja to również głosy: "Nie wolno bić", "Przeproś, jeśli wyrządziłeś komuś krzywdę", "Uśmiechaj się, mówiąc <<Dzień dobry>>" itp. To zasady, które wpajamy dziecku po to, by potrafiło i mogło żyć w społeczeństwie dla dobra swojego i innych. Problemem, w zasadzie, nie jest sama socjalizacja a to, co w ramach niej przekazujemy pociechom. Czy chcemy, by rosły w zgodnie z sobą, niezależne, ale niekrzywdzące w tej niezależności innych, czy podporządkowane, takie "przynieś, wynieś, pozamiataj" (plus "dzieci i ryby głosu nie mają"), czasem utrzymywane nawet w wieku dorosłym, gdy rodzic uzależnia od siebie dziecko do takiego stopnia, że to nie jest w stanie rozwinąć skrzydła i opuścić dom rodzinny (nie tylko dosłownie, również - a może najczęściej - w przenośni).
Wiesz co, Rodzicu? Bądź sobie tym Bogiem dla dziecka, jeśli chcesz. Ale zanim to się stanie, odpowiedz sobie na pytanie, jakim Stwórcą chcesz być dla dziecka. Czy takim, który wymusza posłuszeństwo strachem, czy może raczej kochającym, dającym wolną wolę, ale ustalającym zdrowe granice, granice dające poczucie bezpieczeństwa? Czy dziecko ma się do Ciebie zwracać z bojaźni, czy może ma przychodzić do Ciebie z czystej potrzeby serca, z pragnienia, by zwyczajnie być blisko Ciebie?
Jakiemu Bogu Ty byś zaufał?
(Tylko pamiętaj: niezależnie od tego, co wybierzesz, kryzys wiary jest w pewnym momencie nieodzowny. Świadczy o rozwoju i dojrzewaniu.)
***
Na urodzinach mojego siostrzeńca chłopcy bawili się w najlepsze w "dom". Młodzian nie chciał wypuścić z rąk konewki, przechodził od doniczki do doniczki, całował kwiatki, podlewał je, podawał im rączkę i - potrząsając lekko gałązkami - mówił "Cesć!" Miał na sobie koszulkę w kratkę kupioną w Zarze na dziale BabyGirl (ten sam napis - o zgrozo! - widnieje na metce); matkę zauroczyły po prostu guziczki z tyłu ;). Czy mój syn albo jego kuzyn są niemęscy? Szczerze wątpię. To, po prostu (albo aż!), mali, kochani chłopcy. Mądrzejsi, niż się wydaje. To my - dorośli - czasami tracimy rozum.
Młodzian: koszulka w kratkę (z guziczkami z tyłu): Zara (BabyGirl), spodenki: Puma, kapcie: Zazzu, buty: Next, kapelusz: H&M
post mega!!!!
OdpowiedzUsuńDzięki :*
Usuńbrawo za post!!! u mnie też sami kudłaci i dobrze nam z tym ;)
OdpowiedzUsuńI super, że dobrze! Najważniejsze, by się dobrze czuć z samym sobą :) A kudłaci kochani są, wystarczy na hobbitów spojrzeć, na przykład ;)
OdpowiedzUsuńW niektórych kręgach to właśnie ten kolor otula chrzczone niemowlę płci męskiej: różowy od wymieszanych wody i krwi Chrystusa... (Błękitny przynależy wówczas do dziewczynek: od błękitu sukni Matki Boskiej.)
OdpowiedzUsuńChętnie bym o tym poczytała, można wiedzieć coś więcej? :)
Gratuluję postu (oraz ciekawych linków).
Nie dokopałam się do żadnych źródeł (ale też nie kopałam zbyt głęboko, więc nie dziwota ;)). To, co napisałam, wiem od mamy i starszych osób w mojej rodzinie, które widziały kiedyś chrzty na wsi i wspominały, jak to było. Ale rzeczywiście warto by było poszperać i wyciągnąć jakieś szczegóły :)
UsuńDziękuję!