Ostatnie dni - sprzyjające spowolnieniu, przypominające o rzeczach najważniejszych (jak choćby o zdrowiu) - trochę przeorganizowały mi głowę. Od jakiegoś czasu porządkuję sobie listę powinności, spraw do załatwienia - taką życiową listę, rozumianą bardzo szeroko, czasem mało konkretnie, innym razem ściśle uszczegółowioną. Porządkuję, przynaglona przez wydarzenia, zmuszona przez nie do ponownej oceny sytuacji, ponownego ustalenia własnego stanowiska. I im więcej srebrnych nitek dostrzegam na swojej głowie (w istocie sporo ich przybyło ostatnio), tym częściej mam ochotę zwolnić, ustać w tym biegu po nienazwane szczęście i cieszyć się tym, co mam - bo wtedy okazuje się, że to szczęście, które się goni, stało zawsze obok nas i patrzyło - zaintrygowane (a może i lekko rozbawione) - jak go wyprzedzamy po to, by go potem szukać...
Regeneruję się, łapię oddech i doceniam powolność dnia, kiedy mogę niespiesznie cieszyć się z bycia z synkiem, wspólnego zasypiania po obiedzie, a "nieszczęsna" monotonia codzienności daje poczucie bezpieczeństwa... Pewnie jeszcze przyjdzie taki moment, kiedy - uzbrojona w dawną siłę i pęd do życia - pomarudzę na zamknięcie w czterech ścianach i powtarzalność czynności. Na razie jednak sycę się nimi; dają tak wspaniałe poczucie... spełnienia? błogości?
W tę filozofię "małych przyjemności", "drobnych radości" wpisały się moje mini podarunki dla bliskich - poprzedzające Wielkanoc, bo i przygotowane z myślą o Wielkiej Sobocie. Małe solniczki... Po jednej do koszyczka ze święconką - by życie miało smak...
Solniczki zapakowałam w papier do pakowania, który z każdej strony obszyłam na maszynie. Wcześniej białą kredką wyrysowałam inicjał imienia przyszłej właścicielki...
Małe podarunki, drobiazgi z myślą o drugiej osobie... W Wielkanoc wyciągałyśmy z siostrą ceramiczne talerze spod łóżek i z pomiędzy słodyczy wydobywałyśmy drobne prezenty: jakieś szalone skarpetki, kolorowe błyszczyki, nieduże zabaweczki... Bo wiosenne święta nie przypominały tych zimowych - na pewno nie tworzyło się listy prezentów, nie pisało się listów do Zajączka... Ot, czekało się na radosny czas końca postu, czekało się na wesołe pieśni w Kościele, czekało się na ten zapach powietrza, gdy wiadomo, że to już Wiosna.
(Z niepokojem obserwuję więc wysyp gazetek reklamowych z zabawkami, inne foldery reklamujące się hasłem "Co kupić w prezencie na święta". Nie wiem, może jesteśmy bogatszymi ludźmi, a może to sklepów jest w naszym życiu więcej - kapitalizmu jako takiego. Ale brakuje mi zaskoczenia na widok talerza pod łóżkiem: tak po prostu, że dostało się coś zupełnie nieoczekiwanego... I nic to, że drobnego... Bo przecież rodzinne odświętne śniadanie, a potem wspólny spacer - najczęściej już czysto wiosenny - był najlepszym prezentem czy dawał najwięcej przyjemności...)
Rozkoszne Marto!
OdpowiedzUsuńDziękuję, Kochana :*
Usuń