Najkrótszy, a tak intensywny... Luty dłużył się jak przeżuta guma balonowa (cytując piękną Sylvii). To czuło się jej smak i z radością wypuszczało z ust różowe balony (które na chwilę przesłaniały oczy - świat wyglądał wtedy na bajkowy), to miało się ochotę ją wypluć - pozbawioną smaku, wymemłaną, nijaką...
Samotne dni, gdy Małżonek w rozjazdach domykał służbowe projekty; z nudów wsiadałam z synkiem do tramwaju i - przyklejeni do siebie, chłonący ciepło własne i z przebijającego się przez szybę słońca - mijaliśmy kolejne przystanki. Wysiadaliśmy obok Spodka - obiecującego nieziemskie przeżycia - a nasze kroki dudniły to w galerii sztuki, to w trakcie zabawy ze Złą Buką; nie liczyliśmy pieniędzy wydawanych na książki. (Wiemy już, na przykład, do czego nie służy młotek.)
Walentynki miałam spędzić w Krakowie, ucząc się haftu gobelinowego i nabierania dystansu. Wtem jednak jeden telefon, potem kilka innych... Po raz kolejny opustoszała przestrzeń - niby więcej swobody, ale uczucie rozwleczonego czasu, dławiące, oplatające człowieka tym rozwleczeniem - jak obrzydliwie długim, nieznośnie gryzącym i ogrzewającym szalikiem, który mama zacisnęła za mocno na szyi... Zostałam sama z dzieckiem. Znowu. Nic to. Zakasaliśmy rękawy i lepiliśmy z masy plastycznej. Wycinaliśmy wzory, nadawaliśmy kształty tej części rzeczywistości, na którą mieliśmy wpływ. A gdy słońce chyliło się ku zachodowi, mieszaliśmy w kokilce czerwony barwnik, którym zmoczyliśmy świeże ciasto. Walentynkowe, maślane ciasteczka w kształcie serc powędrowały do piekarnika.
To był, mimo wszystko, miły czas. Dwadzieścia osiem dni wpadania na nowe pomysły, przypominania sobie, czym są Uczucia, uczenia się nowych rzeczy. Druga połowa miesiąca - znacznie luźniejsza - minęła na poznawaniu się na nowo, ponownej nauce oddychania (pełną piersią). Regulowałam ostrość obiektywu; czułam się pewniej, jakbym wreszcie kontrolowała ten skrawek rzeczywistości przed moimi oczami.
A kiedy końcówka miesiąca postanowiła przywitać nas chmurami i mżawką, osładzaliśmy sobie zastaną szaro-burość domowymi goframi z dżemem truskawkowym własnej roboty. (Tymczasem mieszkańcy Doliny Muminków maszerowali równo do domu, trzymając się za ręce...)
Przed nami wszystko. Świat stoi otworem. Możemy być kimkolwiek chcemy.
Codziennie dostaję tę lekcję od synka: albo strażaka, albo lekarza, albo
mechanika, albo troskliwego ojca swoich pluszaków, albo wiernego kompana
moich cukierniczych wyzwań. Każdy kolejny dzień przynosi nową dawkę
przygód i możliwości. Kiedy otworzysz oczy, mija "nie uda się" dnia
poprzedniego. Słońce świeci, bawi się z Tobą w chowanego w załamaniach pościeli. Uśmiechnij się. To będzie dobry dzień!
Macham do Ciebie i słonko przesyłam :) Potwierdzam, domowe gofry z musem jabłkowym i bitą śmietaną są najlepsze na osłodę szarego dnia !
OdpowiedzUsuńDziękuję! Dzisiaj trochę słońca rzeczywiście wyjrzało i pięknie oświetliło nasze cztery ściany :)
UsuńCudne skrawki tej Waszej codzienności i twórczości rodzinnej :) Aż strach pomyśleć, co się będzie działo w marcu... ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję :>
UsuńHeh, prawda :P Zwłaszcza sądząc po pogodzie: w ciągu trzech dni zaliczyła niemal wiosenne słońce, następnie burza, potem śnieg na kilka cm, tego samego dnia (co śnieg) zdążyło wszystko stopnieć i spadł grad... Szaleństwo! :D