Zdjęć mojego synka - takich en face - nie znajdziecie na blogu za wiele; choć momentami korci mnie bardzo coś niecoś upublicznić (chwaląc się pięknym i rezolutnym potomkiem, rzecz jasna! ;)), zdecydowaną większość jego fotografii pozostawiam na dysku, pokazuję wyłącznie najbliższym. Dzisiejszy wpis jest więc wyjątkowy; w niedzielę pękałam z dumy, zadowolona z efektu swojego obiadowego "cykania" (jak zwą czynność syn z ojcem ;)), a że puchłam z tego zadowolenia i w poniedziałek, i dzisiaj... Jednocześnie nie mogę wyjść z zachwytu nad lustrzanką - to zupełnie inna jakość, komfort fotografowania! Niech więc będzie, że dzisiaj próżna jestem. Albo zakochana w nowym sprzęcie. Albo - i to będzie najbliższe prawdy - zakochana w swoim synku... :)
_____________________________________________
Z początku czuje się przyjemne ciepło. Wpierw mięśni - powoli rozgrzewanych, ćwiczonych rytmicznymi ruchami noża: góra-dół, góra-dół... Seria powtórzeń, mechanika ludzkiego ciała i fizyka polerowanych powierzchni tnących. Obnażona marchewka ćwiczy skoki do wody, a blady kurczak zażywa kąpieli w emaliowanym jacuzzi - jego ciało przechodzi aromatem przypraw. Zalotny lubczyk szepce coś do ucha samotnej pietruszce; cebula rumieni się ze wstydu, rozpalona. Dzisiaj na obiad będzie rosół.
Ciepło uzewnętrznia się. Wilgotne kłęby pary kołują nad piecem; przez uchylone na szybko okno wpada świeże powietrze i kilka promieni słonecznych; taniec ich bosych stóp na kuchennych kafelkach złagodzi duszną aurę.
Podobno talerz ciepłego rosołu jest dobry na wszystko. Na przeziębienie, na złe samopoczucie, na chwile słabości, na odczarowanie wzajemnego braku czasu. A jeśli rozmowa przy stole nie będzie się kleić, weź do ust łyżkę makaronu skąpanego w bulionie. Kropelki płynu ściekające po ustach zatuszują ewentualnie zakłopotanie...
Smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz