12/09/2017

Biblioteczka Pani Sowy (cz. 1)

Zapraszam do cyklu poświęconego książkom. Tym, które w minionym czasie przeczytałam, i tym, które z jakiegoś powodu polecam sama albo razem z moimi dziećmi.

Dziennik bliskości


To książka o byciu BLISKO, a nie OBOK. To w zasadzie nawet nie tyle książka, co zbiór zadań do wykonania - również razem z dziećmi - takich, dzięki którym zbliżycie się do siebie, zacieśnicie relacje. Wspaniałe. Znaleźć można tutaj takie propozycje, jak m.in. spisanie opowieści o znaczeniu imienia dziecka (a jeśli dane imię nie ma własnej historii - można wymyślić własną), pocałowanie dziecka w nietypowe miejsca (rzęsy, czubki palców i inne) i notowanie reakcji, całej sytuacji, wspólne tańczenie, opowiadanie sobie przed snem o dobrych chwilach minionego dnia, czytanie książki w nietypowy sposób - np. od końca, znalazło się również miejsce na kopertę z naszym listem do dziecka. Dużo inspiracji i miejsca na notowanie naszego przeżywania, życia w rodzinie.
Uwielbiam opracowanie graficzne Magdy (@atogrzywa)! To takie ciepłe dopełnienie całości. Bardzo, bardzo w moim stylu!
Dziennik został wydany dzięki wsparciu społeczności wspieram.to - akcja osiągnęła 138% zakładanego celu, a ja cieszę się, że tak piękny pomysł miał szansę się urzeczywistnić!

Kinga Barlik, Mira Jurecka i Magda Kornatowska (ilustracje), Dziennik bliskości, Wydawnictwo BliskoStwory 2017.


Jakie książki dla dzieci lubię czytać na głos?

Odpowiedź znajdziecie na filmie!



ostatnio czytane

Znalazłam ostatnio czas na lekturę - wcześniej (zgrozo!) długo trwałam w swoistym zawieszeniu, kiedy zasłaniałam się obowiązkami, a wyrzuty sumienia dyktowane niewielkimi postępami w pracy doktorskiej nie pozwalały swobodnie oddać się lekturze tekstów NIE naukowych.
Ostatnio zbuntowałam się. Zmęczona, zapragnęłam zwyczajnie coś poczytać. Niezobowiązująco, dla samej siebie.

Tove Jansson Tatuś Muminka i morze - Dziwna lektura, przyznam. Być może najbardziej filozoficzna z całej serii o muminkach. Oto Tatuś Muminka zapowiada, że cała rodzinka przeprowadzi się na wyspę - bo mieszkanie w latarni morskiej to to, co Tatusiowie Muminka lubią najbardziej. Domownicy pakują się więc posłusznie i rozpoczynają przygodę - podróż w, na dobrą sprawę, nieznane.
Powieść niepokoi. Znajdziemy tutaj tatę, który ciągnie za sobą rodzinę, bo ma kaprys, bo coś tam mu się uroiło w głowie. Który bywa uparty, który na siłę próbuje przepchnąć swoje szczęście. Mamy też mamusię, która nagle ma nic nie robić, bo wszystkim zajmie się tatuś. Która wyrwana ze swojego otoczenia i obowiązków straciła jakby część siebie. Która wreszcie maluje na ścianach latarni morskiej swój dawny ogród i dom - i multiplikuje obrazy siebie, a potem chowa się między nimi, wnika w głąb własnego obrazu, by kontemplować utracone życie. Mamy też syna, który wyprowadza się z domu, bo dorasta. Mamy Małą Mi, która topi w nafcie mrówki. I mamy Bukę. Tańczącą Bukę. Bukę, która sunie po morzu z szatami rozpostartymi jak skrzydła nietoperza, bo śledzi rodzinę Muminków.
Brakuje tutaj jednoznacznego zakończenia. A może wcale nie było ono potrzebne? Okazuje się, że każdy znalazł siebie... tam, gdzie był zawsze. Że zmiany bywają ciekawe, ale czy zawsze są dobre?

Elizabeth Gilbert Jedz, módl się, kochaj - Jako świeża mężatka, kiedy ślubny przebywał w delegacji (3 tyg. poza domem, jeden tydzień w domu i tak na zmianę), lubiłam rozsiadać się wieczorami w łóżku i puszczać sobie film. Czasami oglądałam kilka filmów z rzędu. "Jedz, módl się, kochaj" z Julią Roberts był jednym z nich. Znałam już wcześniej zalążek fabuły: historię rozwodu autorki pierwowzoru książkowego i jej podróż w celu odnalezienia samej siebie. Film mi się spodobał (choć Julia miejscami denerwowała, zapewne przez - jak mi się wydawało - napuchnięte usta od jakiegoś "pro-beauty" zastrzyku czy czegoś podobnego), ale książka... jeszcze bardziej. Znalazłam ją kiedyś w wersji kieszonkowej i stwierdziłam, że chciałabym przeczytać. Kupiłam więc, ale swoje na regale przeleżała...
Połowa listopada 2017. Wróciłam ze szpitala, z gojącym się pępkiem (przepuklina), zmęczona, wytarmoszona, z potrzebą zrobienia czegoś dla siebie, zatopienia się w lekturze. Spojrzałam na grzbiet jednej ze swoich książek. Bez słowa wyciągnęłam. Po kilku dniach odłożyłam na miejsce - przeczytaną, z mnóstwem zaznaczonych partii tekstu.
Ta książka jest taka pozytywna! Gdy Gilbert pisała o jedzeniu, miałam ochotę pochłonąć dużą porcję spaghetti albo co rano zajadać maślane croissanty i popijać je latte lub inną kawą... Gdy pisała o Bogu, ja czułam więź ze światem, podobała mi się jej wizja, jej podejście. Czułam się spełniona. A gdy doszła do kochania... płakałam, gdy zebrała pieniądze na dom dla swojej balijskiej przyjaciółki. Płakałam, gdy czytałam o córkach tej kobiety. Nie brakuje tutaj partii trudnych, ściskających za gardło. Ale summa summarum całość daje nadzieję, dodaje człowiekowi skrzydeł.
Będę do ciebie wracać, Gilbert!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz