2/14/2018

BE CHANGEMAKER: kochaj

Dzisiejszy wpis będzie nietypowy. Walentynkowy, ale o miłości rozumianej szerzej niż ta między mężczyzną i kobietą (czy nawet między kochankami w ogóle, abstrahując od płci).

Bo, gdyby tak, spojrzeć na miłość szerzej... Jak proponuje Syn Boży religii naszej kultury: kochać bliźniego jak siebie samego... Kochać innych, świat po prostu... Patrzeć na innych tak, jak chciałoby się, żeby inni patrzyli na nas... Nie oceniać, a przynajmniej nie od razu, na ślepo i z pobudek egoistycznych...

Nie, to nie będzie post religijny, raczej etyczny. Nie mogę nazywać siebie wierzącą w takim kontekście, w jakim robiłam to jeszcze kilka lat temu. Dzisiaj wierzę, że człowiek tłumaczy sobie świat na różne sposoby, że w zasadzie każda kultura ma jakiś obraz boga - postaci/siły/energii, która wyzwala, daje siłę, napędza ten świat. Dla mnie dzisiaj ważniejsze od bycia dobrą katoliczką czy przedstawicielem jakiegokolwiek wyznania jest to, by być dobrym człowiekiem. Jak zacząć? Najprościej: od siebie.



Pomysł na ten wpis, na ten temat w zasadzie, zrodził się w mojej głowie (a może sercu), gdy obejrzałam fragment relacji z zeszłorocznego Blog Forum Gdańsk - jedno wystąpienie, niedługie w zasadzie (trwa nie więcej niż 7 minut), a poruszyło wielu, wycisnęło łzy, otrząsnęło z takiego poczucia, że jest "okej", że jakieś traumy czy problemy wielkiego kalibru to nie nasza sprawa, że one są daleko, baaaardzo daleko. O nie, one są tuż obok, za zakrętem. Może przyjdzie taki dzień, kiedy zza niego wyjdą i staniemy z nimi twarzą w twarz. Co wtedy będzie? Jak sobie z tym poradzisz, człowieku zza drugiej strony monitora?



Mam łzy w oczach. Przełykam niewidzialny kamień, który utknął mi w gardle - taka kulka ulepiona z żałości, niemocy i wstydu. Chciałabym dodać otuchy, klepnąć po ramieniu z zapewnieniem, że będzie dobrze, że przecież dobrzy ludzie też mieszkają na świecie, że to taki przypadek może był, że... No właśnie. Że, że, że... Jąkać się zaczynam w tych swoich myślach biegnących szybciej od Justina Gatlina i zaczynam myśleć (kolejna myśl!), że to chyba nie tyle chęć realnej pomocy, co zasłona dymna - słowotok sumienia, które zostało poruszone tak mocno, że skołowane zaczęło gadać od rzeczy. No cóż, narzędziu Superego, czas otworzyć szafę i mówić do ubrań!

Zaledwie w poprzednim wpisie wspominałam o "Cudownym chłopaku" - książce opowiadającej rok z życia zwykłego dziesięciolatka o niezwykłej twarzy. Brzydkiej, powiedziałby ktoś mówiący bez zastanowienia. Innej, rzuciłabym, bez oceniania. Może sprawił to przypadek, a może los chciał, że te dwie historie: Hindusa i Amerykanina, splotły się w jedną narrację - tę o miłowaniu bliźniego.

Jako kulturoznawca rozumiem pewne mechanizmy: że kategorie "swój" i "obcy" mają na celu chronić nas przed innymi, ich nakreślenie (im bardziej wyraziste, tym lepiej) daje grupie/wspólnocie poczucie bezpieczeństwa, pozwala odróżnić przyjaciół od wrogów, wreszcie spaja. Ale wykorzystywane ślepo, zwłaszcza dzisiaj, kiedy świat tak się otworzył, mogą wyrządzić więcej krzywdy niż dobra. Najlepszym przykładem z naszego podwórka niech będą uchodźcy: nie chcemy ich przyjąć, bo są źli, niedobrzy, bo będą gwałcić nasze kobiety, bo zniszczą nasze kościoły, będą nas wybijać jako innowierców, w najlepszym razie zajmą nasze miejsce na rynku pracy, dziecku miejsce w przedszkolu i... w ogóle zaraza jakaś, kanalia. Uogólniam, rzecz jasna. Posługuję się obrzydliwymi stereotypami, a jakże. Ale właśnie tak funkcjonują kategorie "swój"/"obcy" - im bardziej czarno-białe, tym łatwiejsze do przyswojenia, zapamiętania. Kiedy coś wyróżnia się jedynie niuansami, kto to wyłapie na pierwszy rzut oka? A jeśli mamy się bronić - musimy mieć pewność, musimy wiedzieć od razu!
Boli mnie to. Boli jako człowieka wykształconego, mieszkającego w kraju dumnie należącym do Europy, kraju, który tak chełpi się swoją religijnością, a tymczasem... jakie krzyki słychać na ulicach, jakie komentarze zalewają falami Internet? Ja wiem - krzyczą zazwyczaj małe pieski, co to brodzić się nie mogą inaczej. Wiem, że hejt i trolle. Że dyskusja z głupcem to jak gra w szachy z gołębiem: nie dość, że powywraca wszystkie figury, to jeszcze będzie gruchać, że wygrał. Ale chciałabym, żeby pozytywny krzyk był silniejszy. Żeby miłość oślepiła siły zła niczym tęcza wystrzelona z brzuszków Troskliwych Misiów. Dzisiejszy mój apel to taki właśnie krzyk - wystrzał serca pojedynczego misia. Jeśli zbierze się nas więcej... Och!



Ok, to łatwiejsze mam za sobą. Bo krzyk to prosta sprawa. Wyrzucisz z siebie i koniec - zadanie wykonane. Kto słuchał - ten ma, kto nie - jego strata. Tylko że chociaż nasz głos (nawet pojedynczy) jest ważny i ma szansę oddziaływania, uświadamiania, budzenia (jak głos Virena Bhandari, na przykład), tak to czyny są najistotniejsze.
I nie, nie pojadę do tamtych dzieciaków, nie zrobię pogadanki z ich rodzicami czy nauczycielami, nie będę jeździć po kraju z wykładami o tolerancji, poszanowaniu innych i tym podobne (choć przecież mogłabym, kulturoznawczy wolontariat - kto mi zabroni?). Mogę za to opowiadać swoim dzieciom, że kolor skóry nie ma żadnego znaczenia. Że ludzie na całym świecie czują tak samo: tak samo kochają albo boją się lub smucą. Że to tylko pigmenty w skórze - element wyglądu na równi z kolorem włosów, oczu, piegami lub ich brakiem. Że jedne dziewczynki noszą sukienki, inne spodnie, jedne mają karnację jasną, drugie ciemną.
Mogę edukować swoje otoczenie. Jak wtedy, kiedy w trakcie rodzinnego posiedzenia, tłumaczyłam przedstawicielowi pokolenia wyżej, że murzynka to kobieta, to człowiek (Oglądaliśmy wtedy TVN Style, na ekranie pojawiła się czarnoskóra kobieta. Mały John - wtedy faktycznie mały - zapytał, kto to. "Pani o ciemnym kolorze skóry", rzuciłam. "Jaka tam pani!" - zaśmiał się Ktoś z rodziny. Ja na to, że przecież pani, skoro kobieta. Usłyszałam, że żadna pani, żadna kobieta, że to przecież murzynka. Synka na szczęście z pokoju wyprowadził Tatomąż - może dobrze, bo czułam, że tracę kontrolę nad swoimi emocjami.)

Kochajmy siebie. Szanujmy siebie i swoje granice - ale w poszanowaniu granic innych, nie egoistycznie. Kiedy dobrze nam będzie samym ze sobą, kiedy nie będą nas zjadały kompleksy czy odgórnie narzucone (przez kulturę, wychowanie) strachy lub powinności - będziemy w stanie otworzyć się na innych. Gdy sami będziemy szczęśliwi albo chociaż radośni, będziemy chcieli dzielić się tym ze światem. Próbujmy każdego dnia zrobić coś dobrego, a nawet jeśli nie to - uśmiechajmy się. Jak najwięcej! Uśmiechem zbywajmy przykre komentarze, machajmy ręką na maruderów codzienności. Niech ich żałość i zgryzota nie będą miały wpływu na nasze myśli - niech zatruwają jedynie siebie. Nie walczmy z wiatrakami - nie musimy zwyciężać smoków, by zapisano nas na kartach historii. Pilnujmy lepiej, żeby nasze otoczenie śmiało się jak najczęściej: żeby było miło, wesoło, żeby szczęście kwitło ot tak, bo się jest.
Jasne, dla niektórych bredzę teraz jak otumaniona marychą hipiska albo jakaś ekomatka na smoothie z jarmużu. Ale jak spróbujesz, zobaczysz, że to działa. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że nie należy modlić się o zmianę świata, ale o zmianę siebie - a wtedy świat też zacznie się zmieniać.



BE CHANGEMAKER to akcja, za pośrednictwem której chcę Was zachęcić do wprowadzania zmian w swoim życiu. Do odwagi, szukania w sobie siły, by nasza codzienność była lepsza, po prostu. Nie chodzi tu o wielkie metamorfozy, wywracanie porządku, przewracanie naszego dotychczasowego świata o 180 stopni. Często zapominamy (albo wydaje nam się, że inaczej nie można), że każdy wielki krok jest sumą małych kroczków. Że gdyby zacząć od niewielkich rzeczy, drobnych spraw, można zmienić wiele... Że jeśli zacznę najpierw od siebie - tej małej postaci tutaj, tej kropeczki na mapie świata, mróweczki - to w efekcie cały świat mogę zmienić; powoli, po kolei, może nie spektakularnie, ale skutecznie.

Wpisy w ramach akcji BE CHANGEMAKER rozplanowałam na pół roku, a w każdym miesiącu będzie ich podwójna odsłona: "teoretyczna" (jak ta dzisiejsza), z moimi przemyśleniami i inspiracjami dla Was oraz konkursem (!) oraz "praktyczna" - wywiad z blogerem, który we własnym życiu wprowadza zmiany, który nie boi się działać, realizować swoich marzeń, który na swoim przykładzie pokazuje, że da się - wystarczy tylko chcieć i się nie poddawać. Mam marzenie, byśmy razem inspirowali się do twórczego zmieniania naszego życia - do przemieniania go w lepsze, by nasz świat (czy ten mały, zaraz obok, czy ten wielki, pojmowany globalnie) zwyczajnie był LEPSZY.
W końcu... Hoo Hooo things patronuje rzeczom, że hoo hooo, prawda? Niech nasze życie też będzie piękne! (i duchowo, i materialnie - co wcale nie musi mieć niczego wspólnego z pieniędzmi)

4 komentarze:

  1. Bardzo fany pomysł - akcja bardzo ciekawa, będę zaglądała./

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo!

      Zmieniajmy świat razem - chociażby dla naszych dzieci! :D

      Usuń
  2. Tego typu akcje są bardzo potrzebne w obecnych czasach. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń