3/17/2018

BE CHANGEMAKER: działaj

Snujemy wielkie (albo i mniejsze) plany. Marzymy. Chcemy. Mamy na coś nadzieję. A potem... nic. Czekamy, aż zjawi się samo: zapuka do drzwi, rzuci lekkie (niezwykle naturalne) "Cześć!" i tak zacznie się przygoda naszego życia, rozpocznie awans, nastanie pierwszy dzień lepszego jutra. Ale to tak nie działa. Możemy całymi latami opierać brodę o dłonie, a łokcie o poduszki na parapecie i obserwować świat poza czterema ścianami naszego bezpiecznego schronienia (domu, mieszkania, whatever) - ale jeśli nie zrobimy pierwszego kroku, nie przestąpimy progu wygodnej przystani... nie wyruszymy na podbój świata. Czy ta przystań będzie rozumiana bardzo dosłownie, czy metaforycznie.

Dzisiaj obchodzimy Dzień Świętego Patryka - patrona Irlandii. Co roku od kilkunastu lat to dla mnie czas wyjątkowy - od kiedy sercem związałam się z Zieloną Wyspą i zapałam miłością do tańca irlandzkiego. Już dawno nie tańczyłam, z sentymentem przeglądam więc zdjęcia (którymi Was - i siebie przy okazji - dziś uraczę), oglądam filmiki (jeden z nich znajdziecie na Facebooku). Jedno wiem jednak na pewno: gdybym któregoś dnia nie powiedziała sobie wyraźnego "CHCĘ", które od razu przekułam w działanie, nie byłoby tych wspomnień.


fot. Aleksandra Kozub
To jedno z moich ulubionych zdjęć. Śmiałam się zawsze, że trochę jak z Tańca z gwiazdami - cała nasza drużyna, uśmiechnięta, czująca energię. Przypominam sobie nasze zespołowe "hugi", uściski, którymi raczyliśmy się jak duża rodzina przed każdym występem. 

Zaczęło się od wojowników. W zasadzie można powiedzieć, że to armia mężczyzn o poważnych twarzach rozpaliła moją namiętność do... tańca, wyjaśnię szybko. Ale po kolei.
Skończyłam liceum i pracowałam jako księgowa w branży piwnej, wieczorami zaś przeglądałam zasoby sieci i słuchałam muzyki. Wpadła mi w ucho celtycka, a któregoś dnia odpaliłyśmy z przyjaciółką bodaj najbardziej znane irlandzkie widowisko taneczne: "Lord of the Dance". To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Mój ulubiony moment? Kiedy panowie dokonują przegrupowania i w 2:30 dają czadu na maksa. Miałam wtedy ciary, serio.

 

Pomyślałam wówczas, że choćby się waliło i paliło, ja TEŻ TAK CHCĘ. Chcę umieć tak tańczyć. Chcę umieć tak poruszać nogami. Chcę oddać ten rytm swoim ciałem - chcę się zatracić w tej muzyce całkowicie!
Wielu mogło wtedy uśmiechnąć się pod nosem, pobłażliwie. "Tja, zachciało się i przejdzie. W Polsce tańczyć po irlandzku... Hahah!" W szkołach tańca może i znajdowały się kursy z krajów południa, ewentualnie wywijasy brzuchem, ale stukanie ciężkim obuwiem z Zielonej Wyspy? To  było... bardziej egzotyczne niż... taniec egzotyczny!
Niemniej zaparłam się. Tak bardzo rozpaliła się we mnie chęć sprawdzenia się, tańczenia po irlandzku, że nie namyślając się szybko, wpisałam w wyszukiwarkę zapytanie o warsztaty. Co więcej, na Śląsku. Oddalałam głos Superego, który mruczał coś o wątpliwym istnieniu takich zajęć w ogóle w Polsce, a co dopiero tuż obok mojego miejsca zamieszkania. A jednak: pewien katowicki zespół tańca irlandzkiego (sic!) rozpoczynał właśnie nabór na nowy sezon warsztatowy (sic!!!). Nowy sezon! Nabór! Ruszają już za chwilę!
Wiecie, takie rzeczy zwykle ogląda się na filmach albo czyta o nich w literaturze: wspaniałe zbiegi okoliczności, niezwykłe zrządzenia losu.
Zanotowałam informacje o miejscu spotkania, koszcie, a kiedy nastała godzina zero... weszłam na salę gimnastyczną w samych skarpetkach, by po raz pierwszy wykonać skipy - podstawowy krok w irlandzkim balecie (tańcu w obuwiu miękkim).

Nic nadzwyczajnego, rzuci ktoś. Zapewne. Mogłam jednak się tam nie pojawić - mogło mnie tam po prostu nie być:
 - ze strachu
 - z lenistwa
 - z jeszcze innych, doprawdy prozaicznych i w gruncie rzeczy głupawych powodów.
Bo ja, na przykład, nigdy nie lubiłam wysiłku fizycznego. Tj. nie tyle nie lubiłam, co edukacja na poziomie szkoły podstawowej i średniej wychowała mnie w przeświadczeniu, że ja się do w-f-u nie nadaję. Wieczne rozgrywki siatkówki z nakazem serwowania górą, co mnie - osobie z mniejszą "parą" w ramionach - nigdy nie wychodziło dobrze (co innego serwowanie czy odbijanie dołem)... Rozpoczynanie lekcji wyborami do tymczasowej drużyny, podczas których - jak na filmach o ofiarach losu - wybierana zostawałam na samym końcu, gdy już nikogo innego na boisku nie było... Dziewczyny uczęszczające na SKS nie chciały mnie obok siebie - cieszyłam się, gdy mogłam liczyć punkty i przekładać cyferki na tablicy wyników: miałam co robić i nie byłam nikomu kulą u nogi, a do tego... czułam się potrzebna.
Mogłam więc stwierdzić, że owszem, fajnie, chcę sobie potańczyć, no uroczo, Martuś, ty to masz pomysły, Kochana, no naprawdę, ale wiesz, Dziubek, przecież... no nie nadajesz się, pamiętasz? Nie lubisz się pocić, w zasadzie nie umiesz nawet? Gdy zakładasz strój gimnastyczny, to jakbyś miała wymalowane niewidzialnym spray'em: "Ofiara!", pamiętasz?
W porę przypomniałam sobie jednak lata gimnazjum (Trzy wobec dziewięciu podstawówki i liceum - cóż to znaczy!), kiedy z powodu braku dużej sali gimnastycznej, zmuszeni byliśmy... ćwiczyć wszystko POZA grą w siatkówkę! Wtedy dowiedziałam się np., że jestem dobra w bieganiu, że pięknie kłaniam się po walcu angielskim, czy że waleczna ze mnie hokeistka halowa. Niedogodność, za którą szkoła przepraszała, dla mnie stanowiła wybawienie: odczarowała lekcje wychowania fizycznego, które - uwaga! - polubiłam!
Może dlatego więc irytujący głosik w mojej głowie (czy to przypominający wuefistów, czy miny koleżanek) znaczył niewiele. A może za bardzo rozkochałam się w "Warriorsach", who knows.
Pojawiłam się więc na zajęciach, by już w trakcie rozgrzewki stwierdzić, że łoboooosz! na co się pisałaś, kobieto, na co ci to było, no szlag to kur..., już mokra jestem przecież, już się leje, już nie dam rady, ło masz, skakać każą, to jedna noga, to druga, no zlitujcie się ktoś! Cuty, co to są cuty, ja się, do cholery, pytam! Co?! Wymach nogą od kolana w bok? One to robią, to ja też, łoooo masz! Szlag! ...
Okazało się jednak, że rozgrzewka była najbardziej męczącym elementem zajęć (to miało się nie zmienić), co potwierdziło, że ucieczka przy pierwszej lepszej sposobności byłaby frajerstwem, mówiąc wprost. Potem było nie tyle łatwiej, co... lżej.

Mogłam wreszcie zniechęcić się już na początku, gdy padła informacja, że ooo nie, stepować to ja nie będę - nie od razu, w każdym razie. Że wpierw muszę opanować podstawy, czyli baletową odmianę tańca. Dopiero potem, może, kiedyś...
Ćwiczyłam więc tzw. soft. A w międzyczasie kilka razy wystąpiłam na scenie...


World Fusion Day 2009, fot. Rafał Kwaśniak

Razem z kilkoma tańczącymi znajomymi skrzyknęliśmy się, by stworzyć zespół. Treningów było coraz więcej, a my mogliśmy dać wreszcie upust swojej wyobraźni: ktoś przecież musiał wymyślać kroki, układy, dopasowanie do muzyki, stroje, całą oprawę! 
To był piękny czas. Twórczy ferment, ale przede wszystkim... śmiech. Radość i w szatni, i na scenie. Zawierane przyjaźnie. Wiele z nich trwa do dzisiaj. (A kiedy od Bliskiej Duszy z zespołu dostajesz w trudnej sytuacji SMS tak silnie wspierający, że masz oczy w mokrym miejscu... Jest moc!)
 

fot. Rafał Kwaśniak

Co zabawne (lub paradoksalne): chociaż to step przyciągnął mnie do tańca irlandzkiego i sprawił, że kilka lat przetańczyłam w polskim zespole tańca irlandzkiego, NIGDY nie stepowałam na scenie, nigdy nie zatańczyłam żadnego układu w całości w butach do stepu. Mam je, a i owszem, uczyłam się w nich tańczyć, ale zabrakło mi... działania właśnie. Leniwa byłam w tej nauce stepowania. Nie szło mi tak płynnie, jak chciałam, tak szybko, jak koleżankom, uwierzyłam więc tym głosom z przeszłości, które zwykle w takich sytuacjach przekreślały moje szanse. Tutaj siebie zawiodłam, tutaj mogłabym gdybać dzisiaj, co by było, gdyby... Podobnie było z udziałem w zawodach tańca irlandzkiego, na które... nigdy nie pojechałam. Brak samozaparcia, uporu, twardego: "DAM RADĘ!" Silnego "DZIAŁAJ!" Nie mogę mieć jednak do nikogo pretensji: tak wybrałam. W pewnym momencie ważniejsze od treningów stały się... mąż, dom, powiększająca się rodzina. Swoją przygodę jednak przeżyłam. Wspaniałe chwile, jak nauka tańca pod okiem rodowitego Irlandczyka, Shane'a McAvinchey (pod jego okiem stopy same stawały wyżej na palcach - jak zaczarowane!).
 

 "Like" od Shane'a McAvinchey = +300 do #makemyday! - warsztaty tańca irlandzkiego w szkole Tír na nÓg, Kraków

Na odczarowanie powyższego, rzucam motywujący przykład z podwórka: kolega z zespołu, Cinek, nauczył się stepu samodzielnie, na podstawie... zwolnionych filmików z sieci! Podobnie robił swego czasu Michał Piotrowski - dziś już uczący w NY innych tancerzy. A miał 19 lat, gdy zaczynał - zupełnie od podstaw, podobnie do mnie!
Wiem więc, że DA SIĘ. Wszystko jest możliwe, jeśli tylko masz odpowiednią dozę uporu i pęd do działania. Zmarnowane szanse są tylko tam, gdzie wkrada się lenistwo albo strach - przekonanie, że to nie dla Ciebie albo że nie dasz rady. Głupie tłumaczenie się, które co prawda jest wygodne, ale zamyka Cię w czterech ścianach poczucia bezpieczeństwa. Miło tam, ale tak nie zdobywa się świata...


BE CHANGEMAKER to akcja, za pośrednictwem której chcę Was zachęcić do wprowadzania zmian w swoim życiu. Do odwagi, szukania w sobie siły, by nasza codzienność była lepsza, po prostu. Nie chodzi tu o wielkie metamorfozy, wywracanie porządku, przewracanie naszego dotychczasowego świata o 180 stopni. Często zapominamy (albo wydaje nam się, że inaczej nie można), że każdy wielki krok jest sumą małych kroczków. Że gdyby zacząć od niewielkich rzeczy, drobnych spraw, można zmienić wiele... Że jeśli zacznę najpierw od siebie - tej małej postaci tutaj, tej kropeczki na mapie świata, mróweczki - to w efekcie cały świat mogę zmienić; powoli, po kolei, może nie spektakularnie, ale skutecznie.

Wpisy w ramach akcji BE CHANGEMAKER rozplanowałam na pół roku, a w każdym miesiącu będzie ich podwójna odsłona: "teoretyczna" (jak ta dzisiejsza), z moimi przemyśleniami i inspiracjami dla Was oraz konkursem (!) oraz "praktyczna" - wywiad z blogerem, który we własnym życiu wprowadza zmiany, który nie boi się działać, realizować swoich marzeń, który na swoim przykładzie pokazuje, że da się - wystarczy tylko chcieć i się nie poddawać. Mam marzenie, byśmy razem inspirowali się do twórczego zmieniania naszego życia - do przemieniania go w lepsze, by nasz świat (czy ten mały, zaraz obok, czy ten wielki, pojmowany globalnie) zwyczajnie był LEPSZY. W końcu... Hoo Hooo things patronuje rzeczom, że hoo hooo, prawda? Niech nasze życie też będzie piękne! (i duchowo, i materialnie - co wcale nie musi mieć niczego wspólnego z pieniędzmi)

5 komentarzy:

  1. Jako, że pochodzę ze Śląska, rodzinnego terenu zespołu Carrantuohill, taniec irlandzki zawsze gdzieś mi się przewijał :) rozumiem zafascynowanie tą energią :)

    OdpowiedzUsuń
  2. irlandzki taniec jest super jak sie słyszy muzykę same nogi niosą ;)
    ja nie tańcze , ale mieszkam w Będzie i co roku jest festiwal tańca i muzyki celyciej pod zamkiem ,świetnie się wtedy bawię uwielbiam ta muzykę :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och! Jeszcze ani razu mnie tam nie było, a zawsze sobie obiecuję, że w tym konkretnym roku zawitam!
      Może się spotkamy tam kiedyś? :D Mieszkam w Katowicach, więc mam niedaleko ;)

      To prawda - nogi same niosą :D Ta muzyka ma moc!

      Dziękuję za komentarz i przesyłam zielone uściski! :)

      Usuń
    2. no to zapraszam do Będzina :D w sierpniu :d

      buziole

      Usuń