Kilka lat temu, kiedy zaczynałam swoje życie z trójką z przodu, trafiłam na list „Do 30-letnich mam – to minie!”. Miał on, podobno, "podbić serca" redakcji serwisu babyonline, który go udostępnił. Zaciekawiona weszłam, przeczytałam i... zmarszczyłam brwi, bo miałam coraz bardziej mieszane uczucia. A potem się wściekłam. I napisałam swoją odpowiedź.
Zapytacie, o co chodzi. Otóż pewna Catherine napisała list do mam, by się nie przejmowały tym, że, przykładowo:
(...) nasze rozmowy są fragmentaryczne, nie możemy się zrelaksować. Jesteśmy całkowicie skupione na dzieciach. Jesteśmy zmęczone. Jesteśmy rozkojarzone. Nasze ciała w tankini pokryte bliznami nie są takie, jak kiedyś.
Taaaakkk... bycie tylko i wyłącznie dla dzieci... Ja to znam, ja to przerabiam, przecież wiadomo, że jak nie zaspokoi się potrzeb niemowlęcia, ono nie da otoczeniu spokoju. Zwyczajnie trzeba przestawić priorytety, żeby nie zwariować. Ale właśnie - poprzestawiać priorytety, czyli co? Dla Catherine to jasne:
Widzisz, prawdą jest, że my, trzydziestki, musimy sobie odpuścić. Musimy siebie odpuścić. Mamy małe dzieci i przez jakiś czas nasze potrzeby nie są na pierwszym miejscu. Będziemy spać (albo nie) w zależności od rozkładów dnia naszych dzieci. Nie będziemy myć włosów tak często, jakbyśmy chciały.
I tutaj padło moje veto. Niezgodna na rozpowszechnianie i, co gorsza, zachwycanie się takimi treściami. Bo ja rozumiem, że jako mamy jesteśmy zmęczone, że się identyfikujemy z opisanymi sytuacjami. Ale identyfikowanie się, a pochwalanie takiego stanu rzeczy to dwie różne sytuacje, skrajne. I wcale tak różowo nie będzie, jak to próbuje potem rysować Catherine. Ale może wyjaśnię to w liście, jaki napisałam w odpowiedzi...
Droga mamo w okolicach trzydziestki,
Widzę Cię siedzącą przy komputerze, czytającą portale dla kobiet
takich jak Ty - pragnących chwili wytchnienia, sączących zimną lub
ciepłą kawę (zależy od stopnia wypracowania współpracy z dzieckiem), a
jednocześnie sercem będących wciąż przy maluchu bądź maluchach - swoich
drogich dzieciach. Czytasz porady, zaglądasz do artykułów, jak ćma
podlatujesz do wiadomości od innych Tobie podobnych - bo choć często nie
decydujesz się na narzekanie na głos, na wyrażenie, jak bardzo jesteś
zmęczona, szukasz poparcia u innych mam. Ich szczerość jest jak balsam. A
ta chwila przed komputerem to domowe SPA - dla duszy.
Trafiasz na list od Catherine, która w kilku słowach relacjonuje Twoje życie, Twoją codzienność. Tak, to ja! Och, zgadza się! Faktycznie! -
słyszysz swój wewnętrzny głos, mimowolnie uśmiechasz się, bo wydaje
się, że wiele kilometrów dalej znalazłaś bratnią duszę, która rozumie
Cię lepiej niż niejeden najbliższy. A potem dochodzisz do fragmentu:
"Widzisz, prawdą jest, że my, trzydziestki, musimy sobie odpuścić.
Musimy SIEBIE odpuścić." (W oryginale użyto właśnie dużych liter,
tłumaczenie złagodziło więc wypowiedź.) Być może przytakujesz głową,
poważna lub zasmucona, a może zaczynasz podskórnie czuć, że coś jest nie
tak, że to przecież nie tędy droga, że to nie o to chodzi...
Bo właśnie - droga mamo w okolicach trzydziestki - NIE O TO CHODZI!
Czujesz, że coś się zmieniło, że nie jest tak, jak dawniej. To prawda,
nie jest. Z wielu rzeczy musimy rezygnować, wiele poświęcać, bo mamy
dzieci, którymi trzeba się zająć. Ale, ale! Rodzicielstwo wcale nie
oznacza, że potrzeby dzieci są NAJWAŻNIEJSZE. Właśnie tak dochodzi do
konfliktów w rodzinie - kiedy ktoś uważa, że jego ma być na wierzchu, że
to wokół niego ma się kręcić świat... Oto klucz zadowolonej,
szczęśliwej rodziny: RÓWNOWAGA. KAŻDY JEST TAK SAMO WAŻNY. Oczywiście,
potrzeby niemowlęcia są inne niż przedszkolaka czy nastolatka, podobnie
inne priorytety mają dorośli. Ale nikt nie ma prawa nigdy Ci powiedzieć,
że Ty sama nie jesteś ważna albo jesteś ważna mniej. Bo co - bo dzieci?
A co to za argument - dzieci? Jasne, mamy więcej obowiązków na
głowie, większą odpowiedzialność. Już nie możemy swobodnie podróżować,
nagle zmieniać planów, pozwalać sobie na wariackie chwile szaleństwa.
(Choć nikt nie powiedział, że nie dalibyśmy rady, gdybyśmy czasem
chcieli!) Dzieci w pewien sposób stabilizują życie, uspokajają je, ale
to dobrze. To wcale nie musi być zła zmiana, rezygnacja z czegokolwiek. To po prostu inna jakość.
Droga mamo w okolicach trzydziestki... Czytasz u Catherine, że po
dziesięciu latach rezygnacji z siebie przyjdzie wspaniały okres powrotu
do "raju utraconego". Znów będzie "bajka". Ja się w tym miejscu pytam:
jaka "bajka"? Jakie "znów"? Naprawdę zazdrościsz tym dwudziestkom? My
też miałyśmy przecież dwadzieścia lat i więcej - miałyśmy swój czas na
beztroskę, ten wspaniały moment, kiedy już jesteśmy dorośli, ale jeszcze
nie musimy być za kogoś odpowiedzialni - jedynie za siebie. Kiedy
jesteśmy wolni - mamy pracę, czasem mieszkanie... Swoboda, radość,
smakowanie życia, doświadczanie... Każdy z nas ma te dwadzieścia lat i
kilka i moment w życiu na to, by szukać, rozglądać się, nie myśleć
jeszcze zbyt poważnie o przyszłości, bawić. Potem decydujemy się na
małżeństwo, dzieci... Nasze życie się stabilizuje, wkracza na nowe tory.
Czy to źle? Czy z czegoś rezygnujemy? Oczywiście, czegoś już nie ma i
nie będzie, zamknęliśmy za sobą pewien rozdział, ale czy to źle? Nasze
życie teraz to inna jakość - nie gorsza, nie lepsza - po prostu
inna... Nie mogę sobie beztrosko siedzieć na Instagramie nad basenem i
czuć "total luz", ale nie jestem też tak "głupiutka" jak wtedy. Naiwna,
niepewna siebie... Dzisiaj - mając trzydzieści lat - czuję się coraz
bardziej pewnie sama z sobą, tym, co sobą reprezentuję, co myślę i
czuję. Nie próbuję się już tak przypodobać otoczeniu, jak wtedy, gdy
miałam lat dwadzieścia. Gdy otoczenie często dyktowało, co mam mówić, a
czego nie. I choć w ważnych dla mnie kwestiach wychodziłam na przekór,
wewnętrznie czułam, że zaraz się rozpadnę, że przecież co to za świat, w
którym ktoś tam cię nie lubi... Wiesz, czułam, że muszę te osoby do
siebie przekonać, walczyć o względy. Dziś już tak nie robię. Dziś mam
już tę pewność i poczucie własnej wartości, które pozwalają mi machnąć
ręką albo (na razie rzadko, ale coraz częściej, hurra!) odpyskować.
Dojrzewam - głównie psychicznie.
Jednocześnie po raz drugi przeżywam swoje dzieciństwo. Jak? Dzięki
dzieciom. Swoimi gestami, głosem, fantazjami przypominają mi dawną mnie -
z jej marzeniami, dziecięcym światem nieprzetrawionym przez kalki
kultury czy świata, w którym żyjemy. Naturalność, spontaniczność... I
choć zauważam też w sobie własną matkę - gesty i głosy, których tak nie
znosiłam jako dziecko (to zabawne, że powtarza się te same kwestie,
których obiecywaliśmy sobie nigdy nie powtarzać) - daję sobie prztyczka w
nos i staram się wchodzić do tego dziecięcego świata, czerpać z niego
całymi garściami.
Jasne, jestem niewyspana. Jasne, odkąd znowu jest ze mną niemowlę,
zdarza się, że dopijam chłodną herbatę. Jasne, czasem mam dość tego
wszystkiego i tęsknię do czasów "sprzed". Ale wierz mi, to na dobrą
sprawę głupia tęsknota. Przeszłości nie przywrócisz, czasu nie cofniesz.
A ciągłe odwracanie głowy do tyłu może sprawić jedynie tyle, że
będziesz miała obrzydliwy ból szyi. Serio, nie warto.
Czekasz na bajkę? Poważnie? Za dziesięć lat masz być znowu tamtą
dwudziestką, ale dwa razy starszą? Kto tu kogo robi w konia, Catherine?
Naprawdę w to wierzysz?
Otóż zdradzę Ci sekret, droga mamo w okolicach trzydziestki. Twoja
bajka już trwa. Zaczęła się wraz z Twoimi narodzinami i trwa dalej. O
tym, jak potoczą się Twoje losy, jak pokierujesz swoimi działaniami, czy
spotkasz tego księcia, czy będzie "happy end", czy po drodze pokonacie
smoki - to wszystko zależy wyłącznie od Ciebie, bo to Ty odpowiadasz za
narrację, nie żadne Grimmy czy inni bajarze (nawet Twój mąż czy dzieci).
Zdradzę Ci jeszcze coś. Jeśli teraz nie weźmiesz się za siebie i
swoje życie, nie ustalisz priorytetów, nie zadbasz o samą siebie, nie
licz, że w przyszłości coś się zmieni. To jak z ogrodem, że posłużę się
obrazkiem-metaforą. Sadzisz gruszę i jabłonkę. Ta pierwsza nieźle sobie
radzi, rośnie silna, piękna, jesteś z niej dumna. Ale jabłonka jest
słaba, potrzebna jest jej pomoc. Codziennie więc ją pielęgnujesz,
zaglądasz do niej, sezon za sezonem pieścisz i dogadzasz, sprawdzasz,
jak rośnie, jak się rozwija... Dostarczasz wszystkiego, czego ta
potrzebuje. Po latach spoglądasz na swój sad. Co widzisz? Piękną,
owocującą jabłoń. "A gdzie grusza?" - zapytasz. I wtedy ją zobaczysz -
ukrytą w cieniu jabłonki. Słabą, wiotką, już dawno nieprzynoszącą
żadnych owoców. Obumierającą. Tak bardzo skupiłaś się bowiem na jabłoni,
że zapomniałaś o gruszy. Wiesz co, droga mamo w okolicach trzydziestki?
Tą gruszą jest każda z nas... Zwyczajnie MUSIMY o siebie zadbać, nie
można nam z siebie zrezygnować. Nie wolno i już!
Bo jak Ty to sobie wyobrażasz: teraz wypracujesz system, w którym
dzieci są najważniejsze, a Ty schodzisz na plan dalszy, a po dziesięciu
latach nagle zmiana? Otóż nie, tak to nie działa... Jeśli przez dziesięć
lat będziesz z siebie rezygnować, skąd niby potem będziesz czerpać siłę
do walki o siebie? I nawet jeśli, kto Ci na to pozwoli - rodzina, którą
przyzwyczaiłaś do tego, że przecież Ty się nie liczysz albo liczysz się
mniej? Oooo nie, Kochana. Tu jest potrzebna praca u podstaw. Już na
wstępie podział obowiązków, ustalenie priorytetów. Jasne, łatwo nie jest
i nie będzie, czasem z siebie trzeba przecież zrezygnować. Ale na tym
właśnie polega życie w rodzinie: na kompromisach. Nie na rezygnacji z
siebie na jakiś tam czas, ale na przystosowaniu się do siebie nawzajem,
stworzeniu takiego domu, w którym każdy jest tak samo ważny.
I skąd ta granica dziecięciu lat (to w Twoją stronę, Catherine)? Że
niby dziesięciolatek sam się sobą zajmie, że jest już samowystarczalny? A
może jednak nie? Czy nie lepiej mówić o ćwierćwieczu? Bo taki
po-student to już chyba pracę sobie znajdzie i mieszkanie? Wyprowadzi
się z domu i zacznie życie na własny koszt? A rodzice - w tym te biedne
matki-trzydziestki - będą miały znów czas wyłącznie dla siebie?
Catherine, ja wiem, że pisałaś to wszystko w dobrej wierze: żebyśmy
poczuły się silniejsze, czerpały większą satysfakcję z często mało
satysfakcjonującej rzeczywistości, żebyśmy mogły odetchnąć pełną piersią
i powiedzieć na głos: "Uuuffff!" Ale jednak nie mogę się z Tobą
zgodzić. I muszę to napisać: droga mamo w okolicach trzydziestki, nie
wierz w ten "szczery do bólu" list. To nie tak, to tak nie działa.
Jednocześnie nie martw się. Bo jest o wiele lepiej, niż zostało to
przedstawione: Twoje życie niczego nie traci, Ty niczego teraz nie
tracisz. Rozwijasz się, dojrzewasz, stajesz mądrym człowiekiem, który
zna swoją wartość i jest w stanie walczyć ze światem o marzenia własne i
swoich dzieci. Czy to nie jest budujące?
Ściskająca,
cytaty zaczerpnęłam z polskiego tłumaczenia listu - TUTAJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz