Zwiewna, lekka, jak wróżka... Baletnica... Patrzysz na pełne gracji ruchy, na pląsy po scenie w rytmie, bez wysiłku, przecież to bardziej przypomina latanie w powietrzu, zawieszenie praw fizyki, magię aniżeli wysiłek, sport...
Baletnica. Nie może jeść, bo przecież musi latać.
Baletnica. Wielkie poświęcenie dla wielkiej sztuki.
Baletnica. Piękno i cierpienie.
Wiele narosło wokół niej mitów. Jak... w życiu, po prostu. Jak jest naprawdę?
Anetę Wirę-Ostaszyk obserwuję od dobrych kilku lat, najpierw czytając (i oglądając) blog SIMPLE.DANCER's life, później podglądając ją na Instagramie. Wpierw zachowywałam się jak mała dziewczynka: zakradałam się do świata baletnic, zaglądałam za kulisy z rumieńcami na twarzy. Chłonęłam rzeczywistość rozświetlaną błyskami reflektorów i zachłannie wczytywałam się w ciekawostki, łapczywie chłonęłam to, do czego zazwyczaj zwykli ludzie nie mają dostępu. Fascynowały mnie tajemnicze korytarze Opery Narodowej w Warszawie, elektryzowały anegdotki dotyczące zielonych spektakli czy diety tancerza, intrygował mnie ten niezwykły świat kojarzony z dzieciństwa - najbardziej chyba dzięki "Dziadkowi do orzechów" - kanadyjskiej animacji z 1990 roku na podstawie książki E.T.A. Hoffmana, która wykorzystywała muzykę Piotra Czajkowskiego - dokładnie tę samą, którą można usłyszeć w balecie pod tym samym tytułem.
Pamiętam ten przedświąteczny poranek. Chodziłam już chyba do szkoły podstawowej, moja siostra zaczynała przygodę z przedszkolem. Rodzice nie pościelili swojego łóżka, pozwolili nam wygłupiać się w swojej pościeli. Mama piekła w kuchni kruche ciastka cytrynowe, a tata włączył nam bajkę w telewizji. Śnieg, muzyka Czajkowskiego - tak świąteczna przecież... Klara biegnąca z bratem, oglądanie zabawek przez przeszklone okna sklepiku... Sukienki panienek, stare miasteczko, wreszcie odrobina magii... I baletki, które bohaterka opowieści znalazła pod choinką. O których później ja sama marzyłam co roku w grudniu...
po lewej książka "Dziadek do Orzechów i Król Myszy" E.T.A. Hoffmana wydana przez Świat Książki w 2006 roku z ilustracjami Jolanty Marcolla | po prawej kadry z filmu animowanego "Dziadek do orzechów" w reżyserii Paula Schibli
Cóż, nie dane mi było nigdy spełnić marzenia o balecie klasycznym, nie znaczyło to jednak, że nigdy nie włożyłam baletek. I nawet jeśli nie znalazłam pod choinką wymarzonych pudrowo różowych puent, któregoś dnia kupiłam sobie wytwarzane przez irlandzkich rękodzielników czarne baletki z długimi sznurowadłami. Tak zaczęła się moja przygoda z tańcem irlandzkim - pisałam o niej we wpisie "BE CHANGEMAKER: działaj". Wnioski, do których tam dochodziłam, w zasadzie idealnie zgrywają się z przekazem Anety Wiry-Ostaszyk: pasja to także praca, nic nie przychodzi samo, a bodaj największą satysfakcję daje przełamywanie własnych barier.
Ten długi wstęp, ze wspominkami, wydarzeniami, które mnie ukształtowały, marzeniami niespełnionymi, ale i tymi, które postanowiłam realizować, posłużył mi do nakreślenia emocji, które skumulowały się wpierw w lekturze bloga Anety, a potem... w lekturze jej książki.
"Mój balet. Opowieść o tańcu: od szkoły do sceny" to przepięknie wydane wspólne dzieło wspomnianej już Anety Wiry-Ostaszyk i Joanny Kończak, która cierpliwie i z dziecięcą ekscytacją przysłuchiwała się opowieściom Anety i wypytywała o szczegóły tę artystkę Polskiego Baletu Narodowego. Dzięki temu książka jest pełniejsza: przedstawia bowiem perspektywę kogoś osobiście zaangażowanego, żyjącego w środowisku od lat, a jednocześnie uzupełniona jest o te kwestie, które intrygują laików, a dla artysty mogą być czymś oczywistym. Dziewczyny pisały o pracy nad książką TUTAJ. Zachęcam - po raz kolejny możemy zajrzeć za kulisy! 😉
Oprawa oczarowuje. Gruba, twarda okładka, piękne zdjęcia, kredowy, przyjemny w dotyku papier... Całość sprawia, że książka jest nie tylko wartościowym kompendium wiedzy o balecie, lekturą wyśmienitą dla każdego entuzjasty tej sztuki (dlaczego, o tym za chwilę), ale i pięknym przedmiotem. Pozycją, którą kartkuje się z przyjemnością i do której wraca się z uśmiechem - czy żeby przypomnieć sobie jakąś baletową pozycję, czy żeby tylko nacieszyć oczy.
Co znajdziemy wewnątrz?
Fragmenty poświęcone szkole baletowej (kiedy najlepiej zacząć, jak wygląda nauka, łączenie edukacji ogólnokształcącej z przedmiotami poświęconymi tańcu), życiu na scenie (typowy dzień artysty zespołu baletowego, rekrutacja, przygotowanie do spektaklu, kulisy przedstawień, a także ciekawostki ze świata po drugiej stronie ceny - za kulisami), a także podstawowy techniki (zilustrowane zdjęciami, z objaśnianiem nazewnictwa i prawidłowej wymowy poszczególnych terminów), historię baletu i najpopularniejsze balety. Książkę można więc czytać na wyrywki, zależnie od tego, co w danym momencie nas zainteresuje.
"Mój balet" będzie idealny dla dopiero odkrywających swoje zafascynowanie baletem - wprowadzi w ten pełen pasji i artyzmu świat, jasno wyjaśni technikę, rozbudzi apetyt. Sprawdzi się także dla bardziej zaawansowanego fana - poszerzy wiedzę, rozprawi się z mitami.
SPORT CZY SZTUKA?
Zapewne znacie ten obrazek - pojawiał się w wielu filmach młodzieżowych. Wuefista wybiera kapitanów drużyn (najczęściej najlepszych sportsmenów), a ci mają dobrać sobie zawodników spośród kolegów i koleżanek z klasy. Na początek wskazywani są najsilniejsi, najszybsi, a z każda kolejna kolejka szybko weryfikuje to, jak kto jest postrzegany pod kątem zdolności sportowych. Na szarym końcu wybierany zostaje uczeń najsłabszy fizycznie - machnięciem ręką albo nawet bez jakiegokolwiek gestu - bo przecież wiadomo, że taki kapitan "przegrał", przecież trafiła mu się "ofiara losu". Czasem uczeń-nieudacznik może szczęśliwie usiąść na ławce niewybrany - bo zawodnicy w danej drużynie zostali już obsadzeni, a on po prostu się nie zmieścił w składzie. Jest to jednak szczęście złudne - mające raczej więcej wspólnego z ulgą, że człowiek przynajmniej uniknie publicznego zbłaźnienia. W środku jednak taki dzieciak czuje, że do niczego się nie nadaje, że jest bezwartościowy, że jego obecność w drużynie mogłaby tylko zaszkodzić, że jest zawalidrogą.
Takim dzieciakiem wybieranym na samym końcu byłam ja.
W szkole podstawowej i liceum przeważnie grywaliśmy w siatkówkę. A ponieważ nie pozwalano mi serwować dołem (tak było mi najwygodniej i tak radziłam sobie w miarę dobrze), naciskając na "profesjonalną grę" (chodziłam do zwykłych szkół publicznych, bez nacisku na sport - na co więc był nam dzieciom potrzebny ten profesjonalizm?), wypadałam kiepsko i nierzadko psułam każdą akcję koleżanek. Szybko też przestały do mnie podawać albo wywracały oczami, gdy przychodziła kolej na mój serw. Nauczyłam się schodzić im z drogi, gdy doskakiwały na moje miejsce, by odbić piłkę; czasem wpadały na mnie, gdy mimo wszystko chciałam spróbować odebrać - wtedy znowu byłam dla nich zawalidrogą, wtedy znowu traciliśmy punkt.
I co z tego, że kapitalnie przeskakiwałam przez kozła, że dobrze radziłam sobie z przewrotami i ogólnie gimnastyką, skoro zajęcia tego rodzaju wprowadzano z przymusu, z konieczności odhaczenia kolejnego ministerialnego punktu "programu edukacji", a potem namiętnie powracano do gry w siatkówkę? Przez lata rosłam więc w przekonaniu, że nie nadaję się do sportu, że jestem słaba i do niczego.
To przekonanie trwało we mnie przez sporą część życia. Kiedy zapisywałam się na wymarzone warsztaty tańca irlandzkiego, byłam pewna, że to szaleństwo, bo przecież "ja się do wysiłku fizycznego nie nadaję". Pierwsza w życiu rozgrzewka na sali do skocznej muzyki tylko to potwierdzała: po pięciu minutach byłam zlana potem, a mięśnie wysyłały do mózgu alert pisany capslockiem: "WTF?!?!?!" Wdech-wydech, wdech-wydech. Wytrzymam, uparłam się. Nie odpuszczę. Żeby przynajmniej wytrwać do końca zajęć. Żeby sobie wstydu nie narobić. Znowu. Dam radę. I... rzeczywiście dałam. I spodobało mi się. I - jak mogliście wyczytać we wcześniej linkowanym wpisie - potem tańczyłam na przeróżnych scenach, również w trakcie festiwalu, gdzie główną gwiazdą był kultowy dla mnie zespół Clannad.
Piszę to wszystko po to, by uwypuklić to, o czym wielokrotnie pisze Aneta: że codziennie przełamujemy swoje bariery, ograniczenia. Że jeśli znajdziemy w sobie siłę, możemy wszystko. Że w zasadzie tylko od nas zależy, czy się poddamy, czy będziemy dzielnie przeć do przodu.
W balecie - jak i w życiu - potrzebna jest pokora. Życie może chcieć nas złamać, możemy nigdy nie dojść do perfekcji, możemy nie stać się solistami błyszczącymi jak gwiazdy, może będziemy musieli codziennie ciężko pracować na swój sukces. Nie znaczy to jednak, że mamy się poddać. Że czegoś nam brakuje, że w czymś jesteśmy gorsi. Każdy ma swoją drogę. Nie muszę być w centrum uwagi, by być spełniona. Ważne, by robić to, co daje nam szczęście. By codziennie próbować od nowa. By iść pod wiatr - z uśmiechem. A jak załzawią nam oczy i upadniemy, podnieść się. Jutro też będzie dzień. I nowe możliwości.
Chciałam brać udział w zawodach tańca irlandzkiego, chciałam stepować na scenie. Nie udało mi się, ale nikogo nie winię - samej siebie także, chociaż wiem, że była to wyłącznie moja decyzja. Nie byłam wytrwała na treningach, miewałam trudności z zapamiętywaniem sekwencji kroków i szybko się poddawałam. Wiem jednak, że gdybym tylko chciała, mogłabym wszystko. Jak kolega, który w wieku 18 lat zaczął się uczyć tańca irlandzkiego, a dzisiaj pracuje jako tancerz i trener w Nowym Jorku. Bo tak to właśnie działa: możesz wszystko, jeśli będziesz do tego wytrwale dążyć. Jeśli włożysz w swoje marzenie lub pasję wysiłek. Lubimy patrzeć na innych - np. podziwiać uśmiechy na Instagramie, czyjś odpicowany dom, lekkość baletnic. Często zapominamy jednak, że za tymi ładnymi obrazkami skrywa się ogrom pracy. Że te uśmiechy to złowiona chwila - zatrzymana na IG dla potomności albo jako przypominajka na gorszy czas. Że ten odpicowany dom to miesiące albo lata pracy, często oszczędności, szukania alternatywnych rozwiązań, rezygnacja z wolnych weekendów czy urlopu. Że ta lekkość baletnicy to lata ćwiczeń, codzienna porcja rozciągania i walki z własnym ciałem, dla którego sceniczne figury to sen szaleńca.
Zapraszam dzieci do swojego świata, nienachalnie. Puszczam im muzykę, którą lubię, razem oglądamy filmy, które poznawałam, będąc w ich wieku. Czasem się zaśmieją i rzucą: "Mamo, tylko nie to!" (wtedy odpuszczam), czasem dadzą się wciągnąć. W ten sposób zakochali się w "Thrillerze" Michaela Jacksona, w muzyce Queenów czy Stinga. Córka naśladuje ruchy zombie z teledysku, syn wystukuje rękami rytm do muzyki z "Lord of the Dance". Pokazywałam im tango Antoniego Banderasa z filmu "Wytańczyć marzenia" i bodaj najbardziej znaną taneczną scenę filmową: tę z "Dirty dancing". To, co wygląda tam na lekkie i przyjemne, wcale takie nie jest! Na jednym z treningów próbowaliśmy z kolegą powtórzyć skok Jennifer Grey wprost na ręce Patricka Swayze - nie udawało się! Taniec to sport - wymaga wyćwiczonego, silnego ciała, mięśni nawykłych do danej pracy. Na nic magiczne sztuczki - "czary-mary" i jakoś to będzie. Piękno delikatności i zwiewności to efekt wielogodzinnych treningów. To upór i codzienne podnoszenie się z podłogi (np. po nieudanym skoku właśnie 😉).
Córka oświadczyła ostatnio, że chciałaby chodzić na balet - jej marzeniem jest podnosić nogę wysoko w górę, ponad głowę. Chcę ją wspierać i motywować. Jednocześnie wiem, że zawodowstwo a hobby to dwie różne drogi - nie dla każdego jest ta pierwsza. I tak też jest dobrze. Ważne, byśmy podążali za głosem swojego serca, byśmy się spełniali. Wiele dorosłych osób pyta Anetę, czy mają szansę jeszcze kiedyś zatańczyć balet klasyczny, czy nie jest dla nich za późno. Wiecie, co im odpowiada? Że oczywiście, że nie! Każdy czas jest dobry na pasję. Zawodowo tańczyć może nie będą, ale spełnią swoje marzenie, więc warto! Wydaje mi się, że w wielu z nas wciąż pokutuje to, co wbito nam do głowy np. na zajęciach wychowania fizycznego: że jeśli czegoś tam nie zrobimy perfekcyjnie, to się nie nadajemy. Czas to zmienić!
Daleka jestem od przerzucania na dzieci swoich pragnień i tęsknot - mają przecież prawo do wybrania własnej drogi. Ale kto wie? Może spełni się jednak moje marzenie z dzieciństwa i pod choinką pojawią się baletki dla pewnej dziewczynki? 😉
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz