11/23/2021

koty, kociaki, kocięta, kiciusie, koteły

Gdybym miała wskazać swoje totemiczne zwierzę, byłby nim kot. 🐱 Czworonóg chodzący własnymi ścieżkami, indywidualista wielbiący odpoczynek i rozsądne zarządzanie swoją energią. Sympatyczny, ogrzewający w trudach i chłodzie, genialnie sadowiący się tam, gdzie właśnie boli, a jednocześnie samostanowiący, nietolerujący silnego zwierzchnictwa (zwłaszcza tego polegającego na władzy autorytarnej). 🐈 Kot sam sobie jest panem.

 

Lubię psy - ale czyjeś. Zapach zmokłej sierści albo konieczność regularnego wyprowadzania zwierzaka na podwórko sprawia, że marszczę brwi i tym chętniej przechodzę do #teamKOTY. Jasne, że nie zawsze trafi się ciepła klucha, która pozwoli trzymać się na kolanach i głaskać za każdym razem, gdy tylko najdzie mnie na to ochota, ale nie czarujmy się: to świetnie uczy szanowania granic i dostrzegania, że żywa istota obok ma swoje własne pomysły, plany, że nie musi wcale bez zająknięcia poddawać się moim! Kot ma charakterek i potrafi się o siebie zatroszczyć. A jeśli nawet trafi się osobnik z pozoru podatny na wszelkie nasze manipulacje, robi to z tak zblazowaną miną i obojętnością, że kupuje mnie tym jeszcze bardziej.

Kiedy więc dowiedziałam się, że jeden z moich ukochanych duetów ilustratorów - Ewa i Paweł Pawlakowie - stworzyli kolejną książkę, tym razem poświęconą kotom, musiałam ją mieć. 

"Mały atlas kotów (i kociaków) Ewy i Pawła Pawlaków", podobnie jak ich wcześniejsze atlasy, jest kombinacją zdjęć prawdziwych zwierzaków, zdjęć papierowych rzeźb albo kolaży z tkanin, malunków akwarelowych i innych, łącznie z dziecięcymi rysunkami. Do tego dochodzą ciekawostki i krótkie informacje pozwalające lepiej poznać dany gatunek. Karty są grube, kartonowe, książka jest więc idealna i dla mniejszych dzieci, i dla starszych - bo moje dzieciaki (5 i 9 lat) przeglądały ją z taką samą frajdą, jak ja sama.



Skoro zaglądamy do atlasu kotów (i kociaków), uznałam, że moja recenzja nie powinna skupiać się wyłącznie na samej książce. Przecież ja uwielbiam koty, a one (w różnych konfiguracjach i w różnej częstotliwości) towarzyszyły mi od dzieciństwa - dlaczego nie połączyć jednego z drugim?

Kadry z książki będę więc przeplatała ze zdjęciami moich kociaków oraz historiami tych niezwykłych, jedynych w swoim rodzaju czworonogów. Stworzę niejako przy okazji swój własny atlas kotów (i kociaków).

Zaczęło się od Filifionki - kotki, która któregoś dnia zamiauczała pod naszymi drzwiami. Uchyliliśmy drzwi, zaintrygowani, a kocia dama z gracją i niespiesznie wślizgnęła się do naszego mieszkania. Dostała miseczkę mleka* i od tego czasu regularnie nas odwiedzała, zawsze tak samo: miauczała pod drzwiami, a potem eleganckim krokiem przechodziła do kuchni. Trwało to może kwartał. Cotygodniowe wizyty arysKOTratki urwały się równie nagle, jak się zaczęły. Imię nadała jej moja mama - po strasznej czarownicy z książek Marii Krüger 🙊 (znacie Karolcię?).

* Dziś wiemy już, że mleko nie jest najlepszym pomysłem dla kota, który powinien poić się wyłącznie wodą. Wtedy jednak nie mówiło się za wiele o zdrowym żywieniu ludzi, a co dopiero zwierząt!

Potem długo nie mieliśmy żadnego kociego towarzysza, bo... mieliśmy papugi! Mogłabym opowiedzieć o nich równie ciekawe historie, ale bądźmy poważni - ten post jest o kotach, nie będę więc irytowała puszystych milusińskich opowiastkami o tym czymś pierzastym. Fu! (Kłaczek.)


Kolejne były Tomek (właściwie Tommy) i Tofka - urocze kocie rodzeństwo, które uwielbiałam.

Pewnego deszczowego dnia usłyszałyśmy z mamą i siostrą miauczenie pod naszymi oknami. Okazało się, że pod schodami prowadzącymi do naszej klatki skrywała się kocia mama z dwójką maleńkich kociąt, jeszcze mrużących niemowlęco ślepka. Deszcz padał i nie chciał przestać, a kocia mama zawodziła, jak gdyby prosiła o pomoc. Niewiele myśląc, ubrałyśmy się pospiesznie i wyszłyśmy do niej. Pozwoliła się głaskać, jak gdyby była udomowiona - nie uciekała, nie syczała, pozwalała nam dotykać swoje maleństwa. A dotknęłyśmy je po to, by pomóc jej... zabrać je do naszego mieszkania. Naprędce przygotowałyśmy posłanie temu nieszczęśliwemu trio, napoiliśmy i pognałyśmy do sklepu po jedzenie dla kociej mamy (maluchy były na KP - karmieniu piersią 😉). Tym sposobem nasza rodzina się powiększyła, a kocia mama - nazwana Naradą* - była na tyle ułożona, że miauczała pod drzwiami, gdy chciała wyjść za potrzebą. Był to zaiste dziwny kot o psich zachowaniach: wychodziła na podwórko, gdzie pozbywała się efektów przemiany materii, następnie miauczała pod oknem, by otworzyć jej drzwi do klatki. Niezwykła. Niestety towarzyszyła nam krótko: któregoś dnia dwa puszczone luzem psy zagryzły ją w krzakach. Do tej pory nie mogę odżałować straty tak mądrej i kochanej kotki. (Psy miały obroże i luzem biegały po osiedlu - nie potrafiliśmy namierzyć właściciela/właścicieli. Szkoda, powinni odpowiedzieć za brak odpowiedzialności!)

Kocięta tęskniły za mamą, ale szybko nauczyły się samodzielnie pić ze spodeczka, potem rosły jak na drożdżach. Ciemniejsze z kociąt okazało się być samcem, który otrzymał imię Tommy po ukochanym skoczku narciarskim mojej siostry (pozdrowienia, panie Ingebrigtsen!), a to z rudawą łatką na czole samiczką - z Tofka więc (imię ze skeczu kabaretu AniMruMru) stała się... Tofką. 😎


* Z imieniem kotki-mamy wiąże się anegdota.

Siedziałyśmy z siostrą na balkonie i dywagowałyśmy, jak kotkę nazwać.

 - Masz jakiś pomysł? - zapytałam siostrę, a ta palnęła od razu "Narada!", mając na myśli, że mamy się naradzić. Ja na to wyszczerzyłam zęby i z pełną świadomością tego, co właśnie się wydarzyło, rzuciłam przekorne: "OK!"



Szybko poznaliśmy charaktery i temperamenty naszych milusińskich. Tomek (jak potem spolszczyliśmy imię kociego brata) był oazą spokoju, podczas gdy jego siostra Tofka wdrapywała się na firanki, robiła "gumisia" przed lustrem (jeśli nie widzieliście nigdy kota skaczącego w górę z wyskoku na dwóch łapach, to żałujcie 😂), pacała brata łapką i dawała sygnał do zabawy w ganianego. Oba zajmowały za to środek mojego łóżka (idealnie wtedy, kiedy przygotowałam je sobie do spania - widać kołdra była milsza niż narzuta) oraz lubowały się w wynajdywaniu coraz to przyjemniejszych (a przy tym nietypowych) legowisk. Sypiały we wnękach biurka, schowku na parasolki, umywalce, a także... na ściągniętej przez siebie i rozwleczonej na podłodze... mojej kurtce! 





Co tu dużo mówić - nie nudziliśmy się!

Posiadanie zwierząt, a tym bardziej kotów, ubogaca. Uczy cierpliwości i przyzwyczaja do tego, że ta druga istota żywa ma własne zdanie i pomysł na życie (albo na ten krótki moment, whatever). Każdy kot jest inny, ma własną osobowość, niezależnie od tego, czy jest rasowy, czy nie.


Takie też podejście - pełne miłości, zafascynowania i przepełnione czułą uwagą - zdaje się przyświecało autorom "Małego atlasu kotów (i kociaków)". Na kartach książki znajdziemy bowiem i gatunki bardziej znane, rasowe, ale i tzw. "dachowce" - podzielone i opisane tak samo jak tamte, sprawiedliwie.

Każdemu poświęcono całą rozkładówkę, urocze ilustracje oraz zabawne wstawki tekstowe. Ja zaśmiewałam się w trakcie czytania, synek wyłapywał co barwniejsze ciekawostki, a córka pożerała wzrokiem obrazki.





Czy zgadniesz, który grzbiet książki należy do "Małego atlasu kotów (i kociaków)"? Podpowiem, że doskonale daje złudzenie kota czającego się w ciasnej przestrzeni półek - jak to lubiły Tomek i Tofka!



Potem nasze drogi rozeszły się - Tofka znalazła nowy dom, a Tomek... uciekł przez otwarte drzwi na balkon (prawdopodobnie zeskoczył z wysokości pierwszego piętra wprost do dzikiego ogrodu). Za to koleżankę - jak żywą wyjętą z ilustracji powyżej - możemy odwiedzać u naszych dobrych znajomych. Problem jest taki, że ma ona na nas "alergię" i najczęściej widzimy jedynie jej połyskujące ślepia, gdy obserwuje nas z drugiego końca domu. 🙈

Ach, nie wspomniałam o Manianie! Rudzielca znaleźliśmy we wspomnianym dzikim ogrodzie - także zawodził na deszczu, ale sam, porzucony. Przygarnęliśmy biedaka, który szybko wyczuł okazję, wkupił się w nasze łaski i... notorycznie zajmował najlepszą miejscówkę przed telewizorem - centralne miejsce na jedynym fotelu. Niewdzięcznik!

Trzeba jednak przyznać, że było to kulturalne zwierzę, nasz nowy nastoletni brat. Był na bieżąco z tym, co działo się w kulturze, zwłaszcza tej "pop". Oglądał namiętnie telenowele i teledyski z MTV. Nie gardził także serowymi chipsami. (Nie, nie jadł ich - ale szeleszcząca paczka zawsze była na propsie!)




Dzisiaj nie mamy żadnych kotów w domu - ani innych zwierząt, nad czym ubolewam razem z dziećmi. Małżonek zezwolił na zakup rybek, ale póki nie wynajdą takich włochatych, które można brać na kolana i głaskać, chyba zrezygnujemy.

Dzieci cieszy widok na wpół oswojonych kotów na dziadkowej wsi. Nie dają się co prawda pogłaskać (jeszcze!), ale ostatnio bawiliśmy się z nimi za pomocą wierzbowej gałązki. Były skoki-gumisie! 😁




A komu mało, polecam naukomiks poświęcony kotom. To porządna dawka wiedzy (z wyjaśnieniem różnic gatunkowych i... działania kota) podana w przystępnej formie. Ja pożarłam od razu, a syn delektuje się, codziennie odkrywając nowe tajemnice!


Serdecznie dziękuję za "Mały atlas kotów (i kociaków)" Wydawnictwu Nasza Księgarnia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz