Zapraszam do cyklu poświęconego książkom. Tym, które w minionym czasie przeczytałam sama albo ze swoimi dziećmi. Co nam się podobało, co mniej? Co polecamy?
Dziesiąte spotkanie z książkami szerokim łukiem omija święta Bożego Narodzenia - w grudniu przeczytaliśmy kilka świątecznych pozycji, uznałam jednak, że dzisiejszy odcinek nie jest dobrym miejscem na pospieszne doklejanie recenzji tych pozycji - prawdopodobnie wrzucę je przed Wielkanocą w "świątecznym odcinku specjalnym", może być? W końcu zdarzało się w historii, że lepiliśmy bałwana w drodze ze święconką... 😉
Tymczasem weszliśmy w rok 2019, pozwolę więc sobie płynnie przejść do świeżych, noworocznych pozycji... Co ostatnio ukazało się na rynku, co czytaliśmy, co nam się podobało, co nie?
biblioteczka dzieci
"Jak hodować i karmić domową czarną dziurę" Michelle Cuevas (z ilustracjami autorki)
To mój styczniowy numer "jeden". Po tytule i reklamującej go grafice spodziewałam się lekkiej opowieści o kosmosie - coś edukacyjnego, może przygodowego, natomiast lektura opisu zamieszczona przez wydawcę zasugerowała, że może to być całkiem niezła metafora... radzenia sobie ze stratą - śmiercią bliskiej osoby.
Czy o żałobie można pisać w sposób lekki, ironiczny, zabawny, a przy tym nie tracić niczego z powagi sytuacji? Z tego wszystkiego, co strata za sobą niesie? Jak widać, można! Michelle Cuevas mistrzowsko dryfuje między młodzieżowym oglądem świata przedstawianym przez jej bohaterkę, gagami z ogromnym bekającym chomikiem, ożywionymi swetrami czczącymi pamiętnik, Czarną Dziurą z niepohamowanym apetytem (której na imię Czarek - wiecie, od koloru czarnego), a refleksjami, które naprawdę chwytają za serce, a im bliżej zakończenia, tym więcej wyciskają łez.
Stella Rodriguez ma jedenaście lat i nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią taty. Temat jest dla niej tabu, a sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Bohaterkę poznajemy w momencie, kiedy czuje się bardzo samotna i odtrącona, po nieudanym spotkaniu (tak dla niej ważnym!) wraca do domu - ale z... czarną dziurą za plecami. (A może tak naprawdę w sercu?)
Już od pierwszych stron można domyślić się, jak stylistycznie będzie wyglądała całość: urocza mała Czarna Dziura, która zachowuje się trochę jak pies (a którą Stella stara się później wytresować, korzystając nomen omen właśnie z podręcznika dla właścicieli psów), zabawne sytuacje, dwójka młodych - dziecięcych - bohaterów i interakcje między nimi rozładowują napięcie, które jednak cały czas podskórnie czujemy: ta śmierć jest, nie da się od niej uciec, brak taty jest odczuwany i wpływa na życie postaci. Ten wielki bagaż emocjonalny, który niesie za sobą strata, zostaje wpisany w świat dziecięcych spraw i obudowany kosmiczną metaforyką. Wszystko tu, w zasadzie, odwołuje się do kosmosu: imię głównej bohaterki, imię jej brata, sąsiadki, zainteresowania, użyte porównania... Całość przybiera dzięki temu formę powieści symbolicznej - pięknej, przejmującej, ale prostej do dekonstrukcji nawet dla dziecka.
Nonsensowne wydarzenia, które nie miałyby prawa zaistnieć w realnym świecie, pozwalają autorce po pierwsze przyciągnąć uwagę czytelnika, włączyć go w przygodę, po drugie służą pokazaniu emocji - niejednokrotnie w sposób zaskakująco trafny. Dla przykładu, tajemnicze zniknięcie ogrodowych krasnali i cała z wiązana z tym akcja - sytuacja w zasadzie absurdalna - pozwoliła zilustrować empatię - ten moment, kiedy np. tożsamość przeżyć przybliża ludzi do siebie:
Widzę na przykład, że pani Nimbus nie jest szurnięta, tylko smutna. Opowiada te historyjki o krasnalach [ogrodowych - przyp. Pani Sowa], ponieważ tęskni za mężem. Słyszałam jej opowieści z milion razy i kiedyś ich nie znosiłam. Ale teraz... nie potrafię tego wyjaśnić... teraz przypominają mi o Tobie i o tym, jak ważne są nasze wspomnienia. Wcześniej nie widziałam dobrze pani Nimbus. A teraz widzę ją doskonale.Książka jest wielką lekcją bliskości i wdzięczności - dostrzegania, że mimo pewnej pustki, wyrwy w sercu, wciąż coś posiadamy, żyjemy. To nauka, by nie zamykać się w sobie, ale otworzyć np. na bliskich - Stella uświadamia sobie w pewnym momencie, że jej brat przeżywa dokładnie to samo, i że jest jej potrzebny, tak jak ona jest potrzebna jemu. Razem są silniejsi - a ich rozmowy o tacie, wspomnienia bez goryczy, takie przywołujące uśmiech, zmniejszają dystans i zabliźniają rany.
Jest taka scena, w której jedenastolatka karmi pamiątkami po tacie Czarną Dziurę - ma nadzieję, że bez nich zapomni i nie będzie bolało. Wrzuca też irytujące zabawki brata, gryzące swetry od ciotki i inne przedmioty, które wywołują w niej złe wspomnienia. Po pewnym czasie - w trakcie podróży w głąb czarnej dziury - przychodzi refleksja:
Próbowałam się pozbyć wszystkiego, co byłe złe w moim życiu, i niewiele brakowało, a nie zostałoby też nic dobrego.
Łzy płyną mi po twarzy nawet teraz, gdy przepisuję cytaty. Michelle Cuevas łagodnie, ale z niezwykłą mocą oddziaływania, pokazuje, że człowiek jest wartościowy jako całość: ze swoimi dobrymi i złymi stronami, tym, co go raduje, ale i tym, co boli. Że nie można wyrzucić jednego, by cieszyć się tylko jakąś częścią. Że brat bez irytujących przyzwyczajeń nie będzie tym samym bratem - że kocha się go całościowo, takim, jaki jest. Że świat bez taty jest innym miejscem, że smutek istnieje, ale jest częścią Stelli.
Nawet jeśli jakaś gwiazda umiera daleko, daleko stąd, jej światło jest nadal widoczne, a gwiazdozbiór, którego jest częścią, trwa. Coś może zniknąć, ale jednak nadal cię prowadzić.Dawno nie czytałam tak pięknej i mądrej książki.
Wiecie, co wzruszyło mnie chyba najbardziej? Posłowie, w którym autorka wyjaśnia, że napisała książkę po śmierci swojego ukochanego ojczyma. "Poradnik" oswajania czarnej dziury był w pewnym sensie jej własną, prywatną terapią...
"W świecie małp" Asia Gwis
Przepiękna książka - nie dość, że estetycznie wysmakowana, to jeszcze z pięknym przesłaniem. Poznajemy w niej małpy: różne gatunki, różne rodziny, a z tej mnogości i bogactwa wyciągamy podobieństwa i różnice. Małpy są tak mądre, czułe, momentami niezwykle podobne do ludzi. Książka skraca dystans, który nierzadko odczuwa wielki Człowiek: taki mądry, zdolny, taki "nad". Tymczasem jesteśmy tylko częścią wielkiego, wspaniałego, tajemniczego świata, który ma nam tyle do zaoferowania, jeśli tylko będziemy mieli oczy, żeby widzieć i serce, żeby czuć...
W czasach, w jakich żyjemy, gdy masowo wycina się lasy, by produkować jeszcze więcej oleju palmowego, a setki tysięcy orangutanów giną w pożarach wszczynanych po to, by "oczyścić teren", taka pozycja potrzeba jest tym bardziej. Uczmy o pięknie naszego świata, nim będzie za późno.
seria "Blisko natury": "Moja mała kaczuszka" i "Moja mała myszka" Britta Teckentrup
Jak tylko dotknęłam tych książeczek, wiedziałam, że "blisko natury" nie odnosi się tylko do treści, ale również do całej oprawy. Oba tomiki wykonane są na kartonie pochodzącym w 100% z recyklingu, a nadruk został wykonany ekologicznymi farbami. Czy książki coś na tym tracą? Nic! Może poza idealnie białym papierem, ale ten przecież nie zawsze jest wymagany - tutaj wręcz niepotrzebny, ponieważ brąz kartonu doskonale nawiązuje do życia na łonie natury bohaterów, których dzień opisuje. Jest dzięki temu trochę tajemniczo (łąka z kolorowymi kwiatami, których barwy są intensywne "mimo" ekologicznego nadruku, wydaje się bardziej gęsta), trochę przytulnie - tak domowo np. w zaroślach polnej łąki, którą poznajemy z myszką.
Tekstu jest niewiele i nie jest on specjalnie skomplikowany - powiedziałabym wręcz, że jest bardzo prosty. Gdy jednak doda się od siebie wyrazy dźwiękonaśladowcze i włoży serce w opowieść, dziecko powinno być zachwycone - sprawdzałam na córci, więc wiem, co piszę!
"Czarny Kot, Biała Kotka" Silvia Borando
Dzisiaj, kiedy inność ciągle bywa problematyczna, warto pochylić się z dzieckiem nad książką taką jak ta, by zobaczyć, jak wspaniale możemy się różnić.
Bohaterami tej niewielkiej książeczki są Czarny Kot i Biała Kotka - on żyje w ciągu dnia, ona w nocy. Mają innych przyjaciół, inne przyzwyczajenia, znają inny świat, choć żyją obok siebie. Ciekawi tego, co "po drugiej stronie", pewnego dnia (na skraju nocy i poranka) przypadkiem się spotykają, zapoznają i postanawiają stać się dla siebie przewodnikami. Okazuje się, że różnice wcale nie muszą dzielić - wprost przeciwnie! (Zakończenie tej historii rozbraja!)
Podoba mi się także graficzny pomysł na tę książkę - granie kolorami, zabawa tłami plus ten barwny twist na koniec. Ach! 👌
Ten duet twórców znamy z przygód Pana Kuleczki, psa Pypcia, kaczki Katastrofy i muchy Bzyk-Bzyk, poprzeczna jest więc już na wstępie zawieszona baaardzo wysoko. Czy chochlikom udało się ją przeskoczyć? W mojej opinii nie, ale to zapewne dlatego, że otrzymujemy zupełnie inny "towar", kierowany do innego typu odbiorcy. O ile bowiem seria o Panu Kuleczce to ciepłe, trochę filozoficzne opowieści o życiu, o tyle Figiel i Psikus to zwariowane, krótkie powiastki, których głównym przesłaniem jest czerpanie radości z każdej sytuacji i szukanie dobrych stron życia. Carpe diem, uśmiechnij się! I tam, i tu odbiorcami mogą być i dzieci, i dorośli, jednak "...Burzliwe życie chochlików" jest lekturą o wiele lżejszą - bez tego ładunku emocjonalnego, jaki niesie Pan Kuleczka. Jeśli potrzebujecie czegoś na szybko, lekkiej lektury, która sprawi, że się uśmiechniecie - to pozycja dla Was!
Graficznie Figiel i Psikus przypominają mi trochę... Żwirka i Muchomorka 😅, a ilustracje w książce zawierają kilka dowcipnych "smaczków", które przyjemnie się odkrywa, uważnie analizując szczegóły...
Skończyliśmy także czytaną przed snem "Witaj Karolciu!" Marii Krüger. To druga część przygód Karolci (TUTAJ pisałam o przygodzie z magicznym koralikiem). Tym razem Karolcia weszła w posiadanie zaczarowanej kredki - wszystko, co z jej pomocą wyrysowała, natychmiast stawało się prawdziwe. Przyznam, że tę część wolę zdecydowanie bardziej od poprzedniej - nie jest tak przeładowana naiwnością bohaterów (głównie dorosłych), choć i tak momentami denerwowała łatwowiernością np. Karolci. Ale! Przygód jest więcej, a balans między nimi został zachowany (nie jak w przypadku "Karolci", gdzie ratowanie placu zabaw zajmowało kilka rozdziałów, a wizyta w ratuszu przeciągała się w nieskończoność). Całość na plus - dzieci oczekiwały z niecierpliwością kolejnych rozdziałów, a każdorazowa wizyta Filomeny na kartach książki sprawiała, że miały rumieńce z emocji. Korzystałam ze starego wydania - pamiętającego jeszcze dzieciństwo mojej mamy (niektóre z czarno-białych ilustracji były przez nią pokolorowane 😉). Trochę się rozpadało w rękach, ale stanowi spory kawałek historii: i ja, będąc w wieku moich dzieci, słuchałam tej samej opowieści czytanej mi przez mamę. Dzięki temu... czułam się tak, jakbym przenosiła się w czasie? Ech, sentymentalna ze mnie sowa...
"To ona napisała Mary Poppins. Życie P.L. Travers" Valerie Lavson
Ostatnio z przyjemnością czytam biografie twórców książek dla dzieci. Fascynuje mnie chyba to, co mieli w głowach, ich życie, inspiracje... Wszystko to, co pchnęło ich do pisania. Kiedy zauważyłam książkę o autorce Mary Poppins w promocyjnej cenie (niecałe 10 złotych), skorzystałam z okazji.
Co do samej książki mam mieszane uczucia. Widać wyraźnie, że Valerie Lavson przyłożyła się do swojej pracy, sama zaznacza zresztą, że spędziła kilka lat na gromadzeniu materiałów, by jak najlepiej opisać życie P.L. Travers (tak naprawdę Helen Lyndon Goff). Niemniej miejscami wkrada się do całej opowieści niepotrzebny sentymentalizm - biografka koniecznie musiała na przykład odwiedzić każde z miejsc bliskich Travers, by o nich napisać (Serio?), trudno też momentami zachować jej zdrowy dystans do opisywanej bohaterki - czuć, że jest nią zaintrygowana czy wręcz oczarowana. Nawet wówczas, gdy pisze o trudnych cechach charakteru pisarki, sili się czasem na usprawiedliwienia - jak gdyby czytelnik miał traktować Travers z pewną dozą rodzicielskiej może pobłażliwości (taką ciepłą, na zasadzie "Ojej, jaka biedulka."). Autorka nie wystawiła jednak P.L. Travers takiej laurki, jaką zrobił Disney w filmie "Ratując pana Banksa", gdzie trudne dzieciństwo Helen Lyndon Goff zamieniono w bajkę. Tak, z alkoholizmem ojca jako ważnym elementem, głównym problemem, ale wiele faktów z życia pisarki zwyczajnie przeinaczono, by pasowały do ogólnej koncepcji. Sama Travers została w filmie rozgrzeszona - i choć pierwotnie nie dało się jej lubić, pod koniec to właśnie z nią utożsamia się widz, to jej przyklaskuje (inaczej niż w trakcie lektury biografii tej samej postaci). Co do filmu jeszcze: wydaje mi się, że w ogóle był taką laurką dla "Mary Poppins" Disney'a... Zwłaszcza dla twórców piosenek. W porównaniu biografia-film, ta pierwsza wypada zdecydowanie lepiej, choć nie brakuje jej "wpadek".
Po pierwsze, dystans autorki. Valerie Lavson miejscami nie umie w obiektywizm. Jak wspominałam wyżej, momentami wyraźnie wyczuwa się jej fascynację opisywaną bohaterką, innym razem nie jest zdolna ugryźć się w język (zatrzymać pióro? nie uderzyć w klawisz?) i rzuca kąśliwą uwagę na przykład pod adresem wschodnich inspiracji religijnych P.L. Travers.
Po drugie, nie brakuje tu miejsc niespójnych, wprowadzających czytelnika w błąd, wynikłych prawdopodobnie z nadmiaru materiału i nieumiejętności zapanowania nad nim. Najlepszym tego przykładem jest opis uświadomienia syna Travers - moment, kiedy dowiedział się, że został adoptowany. W książce jest mowa o jego ogromnej złości, wyprowadzce, alkoholizmie, w który wpada, a potem... zawieszenie wątku, by przez około 100 stron pisać o "przygodzie" Travers z Disney'em. Czytelnik ma więc prawo stwierdzić, że relacje matki z synem uległy pogorszeniu i takie zostały, tym bardziej dziwi się więc, kiedy nagle po tych kilkudziesięciu stronach czyta, że przecież były dobre i nigdy tak naprawdę nie mogły się popsuć. Aha, ok. Szkoda, że nie wspomniano o tym wcześniej, np. w zamknięciu tamtego wątku.
Innym przykładem nieścisłości są fragmenty traktujące o baśniach - wielkiej inspiracji P.L. Travers. Valerie Lavson potrafi napisać, że pisarkę intrygowały "Królowa śniegu", "Mała syrena" czy Śnieżka, by za chwilę dodać, że nudziły ją bezbarwne opowieści Andersena. Eeee... Ale "Królowa śniegu" i "Mała syrena" to właśnie jego utwory, duh?
Ogólnie nie mogę powiedzieć, że książka mi się nie podobała, bo mile spędziłam przy niej czas, zwłaszcza przy pierwszych rozdziałach, które pokazywały dziecięce fantazje przyszłej twórczyni Mary Poppins. Poznałam ciekawą, niejednoznaczną postać, trochę podróżowałam w czasie. Ogólnie na plus.
"Przybysz z morza", "Taniec młynarza" i "Puchar miłości" Winston Graham (Dziedzictwo rodu Poldarków - tomy 8, 9 i 10)
Winston, ach, Winston...
Wzdycham z mieszaniną irytacji i pewnej czułości.
Od ósmego tomu ("Przybysz z morza") widać, jak autor bawi się z czytelnikiem, jak wodzi go za nos. "Ósemka" prezentuje nam losy bohaterów po 10 latach od "siódemki" (sic!), kiedy wcześniej autor charakteryzował się wręcz pedantycznym umiłowaniem opisywania historii rok po roku, bez zbędnych czy nieuzasadnionych przerw w chronologii. Dzieci głównych bohaterów są już dorosłe i to na nie powoli przenosi się punkt ciężkości, choć Graham nie pozwala nam zapomnieć o "dawnych znajomych" (Spróbowałby tylko!). Kiedy więc przełknie się pierwotne zaskoczenie i przyjmie nową sytuację ("Aha, ok. No niech będzie..."), można swobodnie wciągnąć się w fabułę - do czego przyzwyczaił nas autor poprzednimi tomami cyklu.
Wodzenie za nos ma jednak i inne oblicza. Graham wyraźnie trzyma kilka asów w rękawie, oszukuje w trakcie gry i wydaje się, że frajdę sprawia mu wprowadzanie czytelnika w pole. Raz nie kończy opisu intrygującej sceny akcji, którą przerywa niemal w połowie (zastanawiamy się, co stanie się z bohaterem), by po chwili, w pierwszym zdaniu kolejnego rozdziału pokazać nam go zdrowego, bez napomknięcia słowem o wydarzeniach zaledwie ze strony wcześniej! Wyjaśnienia co prawda padają, ale później, jak gdyby przy okazji, a przez cały ten czas czytelnik jest pozostawiony sam sobie i własnym domysłom.
Innym przykładem jest ewidentne oszustwo: sugerowanie nam jednego (z podrzucaniem błędnych tropów mających nas utwierdzić we "właściwym" odbiorze sytuacji), by w kulminacyjnym momencie doprowadzić do całkowitego plot twistu! Winston Graham bywa też brutalny i bezczelnie gra na emocjach: aranżuje silnie angażującą czytelnika scenę, by rozwiązać ją w sposób rodem z telenoweli.
ALE.
To wszystko można przebaczyć. Całość jest jak zwykle mieszanką romansu, powieści obyczajowej, polityki i historii - doprawionymi idealnie, ze smacznym wyważeniem składników. Trudno się oderwać!
Ktoś może teraz zapytać: no dobrze, ale co robi na zdjęciu promującym ten wpis pop figurka Granger i grzbiety Harry'ego Pottera - czy to zwykły "clickbait", zagranie pod publiczkę?
Trochę tak, trochę nie. Hermiona przywędrowała do mnie jakoś w międzyczasie właśnie i rozgościła się na jednej z półek... biblioteczki Pani Sowy, nomen omen. A jeśli ktoś ciekawy tematu dotyczącego "Wizarding World" J.K. Rowling, z przyjemnością dowiem się, do którego teamu należy: siedmiotomej "klasyki" bez przeklętych dzieci i zaginionych braci Dumbledore'a czy może z tymi "kwiatkami" jako uzupełnieniem uniwersum?
Za książki "Jak hodować i karmić domową czarną dziurę", "W świecie małp", "Moja mała kaczuszka" i "Moja mała myszka", "Czarny Kot, Biała Kotka" oraz "Figiel i Psikus. Burzliwe życie chochlików" serdecznie dziękuję wydawnictwu Nasza Księgarnia!
Bardzo sympatyczna lista :). Książeczka o kotach bardzo ładnie wygląda. Ogólnie przywiodło mnie tu zdjęcie serii Harrego Pottera, jeszcze w tych starszych okładkach, które mam i ja :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Jak miło - przybijam piątkę!
UsuńCieszy mnie, że to są pierwsze polskie wydania - bosh... "zaczynało się" ten szał w Polsce! W kolejce w empikach o północy albo o świcie na premierze stało! To były czasy! :D
Tak, ta o kotkach jest urocza - świetna jako książeczka kontrastowa również dla maluszków, choć kartki będą chyba zbyt delikatne dla, eeee... silnego uchwytu dziecięcych rączek ;)
Pozdrawiam serdecznie!
Nie jestem jeszcze na etapie: poczytaj mi Mamo ale powoli zaczynam się do tego przygotowywać. W moim domu od zawsze były książki - mam nadzieję, że moje dzieci również polubią czytanie :)
OdpowiedzUsuńMyślę, że skoro u Ciebie w domu były książki i sama je lubisz, nie powinno być problemu :) U nas w rodzinie to ja jestem ta czytająca - mąż raczej rzadko, ale dzieci chętnie po książki sięgają, także... jest nadzieja ;)
UsuńPozdrawiam ciepło!
Jakie śliczne książeczki koniecznie muszę je polecić mojej kuzynce. ;)
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam.
Ba! Polecam serdecznie! 😊
UsuńDo pierwszej pozycji koniecznie muszę zajrzeć. Cieszę się, że na rynku pojawiła się tego typu książka. Bardzo trudno jest rozmawiać z dziećmi o śmierci, a niestety czasem trzeba. Ta domowa czarna dziura wydaje się być dobrą pozycja terapeutyczną.
OdpowiedzUsuńPozostałe książeczki też niczego sobie. Wiele mądrej treści to mi się podoba. Jeszcze ten recykling w kaczuszce ^^ Drugą cześć Karolci również czytałam, a wcześniej musiałam sobie z sentymentu przypomnieć pierwszą ^^
Ale fakt faktem zdjęcie Pottera mnie przyciągnęło i skoro już poruszyłaś na koniec ten temat to mnie masz. Hymm 7 tomów jak najbardziej kocham, Przeklęte dziecko nie było napisane przez Rowling to wiele wyjaśnia :P (nie jest tragiczne, ale za dużo rzeczy nie pasuje i meh ciężko mi to uznać za 8 cześć, raczej fan fiction). Na Fantastyczne zwierzęta patrzę bardziej przychylnie (też są błędy ale do wybaczenia ;p). Co do zaginionych braci Dumledore'a jestem ciekawa jak to wszytko rozegrają ale pociesza mnie fakt, że tutaj autorka pisała scenariusz, więc jak najbardziej można uznać ^^
Niektórzy uparcie się trzymają tego, że ona "Przeklęte dziecko" sygnowała, że na okładce jest jej nazwisko, więc że jest współodpowiedzialna za dokonaną zbrodnię 😅 W "Fantastycznych..." niby pisała, ale... ech... o ile ten filmowy świat - szerszy niż w ekranizacjach książki - do mnie przemawia i podoba mi się bardziej, o tyle jechanie rozwiązaniami rodem z taniej telenoweli jest dla mnie poniżej pasa 😒. Dlaczego "Kredens" nie mógł być po prostu jakimś tam "przypadkowym" bohaterem? Dlaczego trzeba było tę opowieść tak zagęścić? Trochę mnie to frustruje. Ale zaczynały mnie już irytować pewne rzeczy z "Insygniów śmierci", więc... może trzeba wybaczyć i kochać, po prostu 😅.
UsuńO tak, o śmierci też trzeba z dzieckiem rozmawiać. A książka się przyda także dorosłym - wydaje mi się, że my sami mamy często problem, żeby sobie z odejściem kogoś bliskiego poradzić, żeby jakoś to... oswoić... Metafora czarnej dziury jest genialna. Zresztą... to NASA zainspirowało autorkę, bo w jakimś artykule rzucili taką metaforą 😅.
Ach, te książki z dzieciństwa... Co jeszcze pamiętasz z lektur, gdy byłaś mała? :)
Jej trochę tego było Przygody Tomka Sawyera i Hucka Finna uwielbiałam, Kubusia Puchatka, Spotkanie nad morzem, Dzieci z Bullerbyn, Brzechwę też kochałam czytać, tak mi jakoś zapadły w pamięci Bajki dla Ewy - Buczkównej, co prawda nie lektura ale książka , która mi jeszcze tatuś czytał do spania ale utkwiła w pamięci :) Zresztą ja byłam molem książkowym nim literki poznałam :P
UsuńKurczaki, w ogóle nie znam "Bajek dla Ewy", a jak zajrzałam do sieci, wygląda to fajnie... Chyba sobie (i dzieciom ;)) sprawię! Na allegro jest kilka egzemplarzy... BTW, w ogóle ostatnio poszukuję książek ze swojego dzieciństwa i kupuję, gdy znajdę... (nie wszystkie przetrwały w mojej biblioteczce... :( )
UsuńMoże to tak działa, że książki czytane nam przez rodziców budzą sentyment... Ja tak wspominam "Biały kamień", na przykład... No i nigdy nie zapomnę mamy, która choć nie lubiła Harry'ego Pottera, czytała go siostrze, gdy ta była chora... <3 :>
Faktycznie, zaskakująca ta "czarna dziura" nie spodziewałabym się takiej tematyki!
OdpowiedzUsuńNo właśnie! Naprawdę myślałam, że to będzie coś luzackiego o wszechświecie, a tu taka niespodzianka... Wyskakujesz z trampek w kosmos właśnie... Zaskoczenie bardzo na plus!
Usuń